Requiem dla młodego żołnierza Monte Casino
"Czytelniku, jeśli trafisz w czasie wakacyjnych podróży w pobliże Monte
Cassino, zatrzymaj się na drodze prowadzącej do klasztoru. Wyjdź z samochodu i
pochyl głowę w hołdzie tym, którzy zginęli na tej świętej górze. Jeśli wytężysz
słuch, może usłyszysz jeszcze świst pocisków i jęki rannych." Sven Hassel,
Monte Cassino
Najtrudniej jest przebaczyć… Dużo trudniej niż
zobaczyć człowieka w śmiertelnym wrogu… Także wtedy, gdy przychodzi mu żegnać
się z tym światem w mękach i mimo niespełna dwudziestu lat. Już nawet tyle
wystarczy, by zasłużyć jedynie na nienawiść.
Ta historia zdarzyła się w
klasztorze Casamari, w roku 1944, nieopodal opactwa Monte Cassino. Oto młody
Austriak i włoski mnich, dzień po dniu, aby uciec od grozy, która ich otacza, od
cierpienia i strachu przed śmiercią, wymieniają wspomnienia. Akademia muzyczna w
Wiedniu, wiolonczela, muzyka Schuberta, piękno wsi i miast Toskanii łączą się,
by przysłonić, na tak długo, jak tylko możliwe, przerażającą drogę, którą będzie
trzeba kiedyś przejść: od nienawiści do współczucia i
przebaczenia…
Polecamy tę pozycję w sposób szczególny ze
względu na wypadającą w tym roku 68. rocznicę zakończenia Bitwy pod Monte
Cassino (17.01-19.05.1944)
FRAGMENT
Wojnie, która szalała wokół nas, mogliśmy
przeciwstawić tylko modlitwę i troskę o rannych oraz umierających. W ciągu dnia,
między nabożeństwami, nie pozostawało nam wiele czasu na medytację, a jeszcze
mniej na odpoczynek. Pranie pościeli, gotowanie bulionu i robienie szarpi ze
starej bielizny służących jako opatrunki – oto nowa forma labor manuum zapisana
w naszej regule między opus Dei a lectio divina. Zgodnie z regułą św. Benedykta,
która nakazuje braciom opiekę nad chorymi, w naszym opactwie znajdowała się
niegdyś infirmeria, gdzie przyjmowano pacjentów. Niestety już dawno ją
zamknięto. Mieliśmy także aptekę, gdzie były sporządzane, według tradycyjnych
receptur, lekarstwa z ziół uprawianych w „ogrodzie nowicjuszy”, zwanym tak
dlatego, że dawniej zajmowali się nim młodzi kandydaci na mnichów. Ale czy nasze
zioła i lekarstwa mogły pomóc na ciężkie rany?
Brat Giovanni, chociaż nie
miał doświadczenia w leczeniu wojennych ran, bardzo pomagał niemieckiemu
pielęgniarzowi wojskowemu. Wszyscy musieliśmy się nauczyć czyszczenia ran,
bandażowania, podawania lekarstw i sulfamidów oraz robienia zastrzyków z
morfiny. Słysząc słabnące jęki lub widząc, jak umierający w ostatnim zrywie
unosi się na łóżku i zaczyna mówić lub czasem śpiewać, jakby był pijany,
umieliśmy bezbłędnie rozpoznawać nadchodzący koniec. Musieliśmy też uodpornić
się na widok cierpienia. Jakże ciężko było odmówić morfiny – od pewnego czasu
starannie wydzielanej – ludziom, którzy o nią błagali, chwytając nas za habit!
Wszak od zakonników wymagali litości i zrozumienia. Reszta była dla nas chlebem
powszednim. Modlitwy za zmarłych i rytuał poświęcenia ciała odprawialiśmy
zawsze, kiedy jeden z naszych braci odchodził do wieczności. Z tą tylko różnicą,
że wtedy odprowadzaliśmy do Boga duszę pogodzoną ze śmiercią i nie musieliśmy
mierzyć się z buntem młodych ludzi przerażonych umieraniem.
Tej wiosny
panował dokuczliwy upał, który mimo grubych murów docierał do sali chorych. Nocą
otwieraliśmy okna, by wpuścić trochę świeżego powietrza i usunąć nieznośny
zapach potu, krwi i śmierci. W dzień cały czas napełnialiśmy wiadro wodą ze
studni i moczyliśmy w niej płótna, następnie układaliśmy je na twarzach i
torsach rannych dla ochłody. Wciąż trzeba było też odganiać muchy, które krążyły
wokół łóżek.
Cierpienie rannych potęgował brak porozumienia z braćmi z
opactwa, mogli rozmawiać tylko z niemieckim pielęgniarzem. Znałem niemiecki,
sporządziłem więc dla braci listę podstawowych słów używanych przez żołnierzy:
sucho, pić, boli, ciepło, zimno, usiąść, wstać, sikać, basen... Bracia, zwykle
zajęci przepisywaniem świętych tekstów, pochyleni w skryptorium nad cennymi
manuskryptami, skarbami naszej biblioteki, nauczyli się ich pilnie jak uczniowie
w szkole. Jako jedyny władający językiem niemieckim otrzymałem od opata misję
przygotowania na śmierć tych, których stan był beznadziejny. To zadanie było
najtrudniejsze. Niewielu z nich przyjmowało sakrament ostatniego namaszczenia,
większość odrzucała nawet myśl o rychłej śmierci. Jeśli więc nie byli gotowi na
śmierć, która nieuchronnie się zbliżała, musiałem wykazać się delikatnością, by
ich nie przestraszyć. Zawsze nosiłem w kieszeni jedną lub dwie książki po
niemiecku, które zdobyłem w bibliotece pobliskiej szkoły, ewakuowanej na
początku zimy. Udawałem, że przychodzę o nich porozmawiać. Uspokojeni, prosili
mnie, bym przy nich usiadł i poczytał lub posłuchał o ich kraju, rodzinie, żonie
lub narzeczonej, z którą się zobaczą, kiedy wrócą do domu.
Wielu umierających
otrzymywało łaskę wiary w to, że przeżyją. Musiałem nauczyć się kłamać. Mówiłem
umierającemu, że wyzdrowieje, ukrywałem planowaną amputację (która zresztą mogła
okazać się bezskuteczna) przed tym, który za wszelką cenę chciał uratować nogę,
nie wspominałem o przegranej potyczce tym, którzy pytali o los kolegów z
batalionu. Większość żołnierzy była protestantami, niektórzy twierdzili, że są
ateistami, ale w tamtych okolicznościach każda modlitwa miała sens. Ostatniego
namaszczenia udzielaliśmy tylko tym, którzy się na to zgadzali. Nasz
pielęgniarz, brat Giovanni, zapytał mnie któregoś dnia, jak powiedzieć po
niemiecku jednemu z umierających, którego uważał za wierzącego, by „ofiarował
swoje cierpienia Bogu”. „Ofiarować swoje cierpienia!”. Z trudem mu
wytłumaczyłem, że te słowa nie zdołają ulżyć biednemu, udręczonemu chłopcu,
przerażonemu myślą o bliskiej śmierci, mogą tylko odebrać resztkę wiary, która
mu pozostała.
14 maja, trzy dni przed decydującym natarciem,
przywieziono do Casamari młodego żołnierza. Widząc jego woskową cerę, zamknięte
oczy i brak oznak życia, kiedy wnoszono go po wąskich schodach do dormitorium,
myśleliśmy, że jest martwy. Lewą stronę jego munduru pokrywała wielka, ciemna
plama. Miał szczupłą twarz i, jak większość, jasne włosy. Ale wydawał się
młodszy od pozostałych. Gdyby nie zaschnięte błoto, które pokrywało mu część
twarzy, wyglądałby jak anioł z renesansowych obrazów. Później dowiedziałem się,
że to młody podporucznik z dywizji wiedeńskiej, która przybyła z ostatnim rzutem
oddziałów posiłkowych.
Pomogłem przełożyć chorego z noszy na łóżko. Chłopiec
był nieprzytomny, bezwładny, nie wydał z siebie nawet najsłabszego jęku.
–
Umierający? – zapytałem noszowych.
– Nie. Ale stan bardzo ciężki.
Morfina.
Chociaż widzieli, że mówię po niemiecku, byli oszczędni w słowach.
Natychmiast poszli po następnego rannego. Pielęgniarz skrzywił się, gdy uchylił
mundur i zobaczył ranę. Dał mi znak, bym przyniósł miskę z wodą i nożyczki,
którymi przeciął czarną i twardą od zaschniętej krwi kurtkę oraz koszulę.
Zobaczyłem ogromną ranę, którą pielęgniarz delikatnie oczyścił.
– Kula?
–
Granat.
Pochylił się nad rannym, zdjął z jego szyi nieśmiertelnik i podał mi
go. Przeczytałem nazwisko: Franz Neimann, potem powiesiłem tabliczkę na haku
obok spodni. Choć słyszałem to wiele razy, to wzdrygałem się, gdy dochodził do
mnie metaliczny odgłos odłamków, które pielęgniarz wyjmował z ciała i wrzucał do
miski. Modliłem się, by ból nie obudził rannego. Pielęgniarz założył olbrzymi
opatrunek, który natychmiast przesiąkł krwią.
Kiedy zakładał bandaż,
poszedłem pomóc bratu Giovanniemu, który zajmował się innym rannym w drugim
końcu sali. Odsunąłem zasłonkę i zobaczyłem biedaka. Brzuch rozerwała mu seria z
broni maszynowej. Lekarz na polu walki włożył mu wnętrzności do środka i z
grubsza pozszywał. Mężczyzna cierpiał niewyobrażalnie, paliła go gorączka.
Błagał o wodę, której nie podaje się rannym w brzuch, jednak przysparzanie mu
niepotrzebnego cierpienia nie miało żadnego sensu. Brat Giovanni świetnie to
rozumiał, na jego znak poszedłem po wodę z naszej klasztornej studni i wsunąłem
mu kubek miedzy zaciśnięte zęby.
– Morfiny! – jęczał.
Za mało jej zostało,
by dawać ją umierającym. Trzeba było podjąć okrutną decyzję.
– Musisz trochę
poczekać, dostaniemy ją dzisiaj wieczorem.
Wieczorem! Wieczorem nie będzie
już cierpiał. Można było tylko odwrócić jego uwagę od bólu, mówić mu, że wróci
do rodzinnej wsi, że czekamy na ambulans, że wkrótce przyleci samolot, by zabrać
rannych do kraju, że jego pułk zostanie odznaczony Krzyżem Żelaznym... Jednym
słowem, kłamstwa na pocieszenie zamiast modlitw, na które nie był gotowy.
Modlitwy zanosiłem do Boga po cichu, prosząc, by przyspieszył jego koniec.
Żołnierz uspokoił się, zamknął oczy, myślałem, że śpi, ale nagle zaczął
krzyczeć. Jego twarz zamieniła się w maskę pełną przerażenia, ręce kurczowo
zaciskały się na brzuchu, jakby chciał wyrwać z siebie wnętrzności. O mały włos
nie zatkałem mu ust ręką, by stłumić to wycie, które rozstrajało innych rannych.
Co zresztą znaczyło przykazanie „Nie zabijaj” w tej jatce? Może zrobiłbym to,
może Bóg by mi wybaczył... Żołnierz naprężył mięśnie, oczy mu znieruchomiały i
wydał ostatnie chrapliwe tchnienie.
Wróciłem do młodego
Franza. Właśnie się obudził. Otworzył oczy, znów je zamknął i jęknął. Jego ręka
powędrowała do bandaża. Próbował konwulsyjnie go zerwać. Złapałem jego dłoń i
mocno przytrzymałem. Odwrócił ku mnie głowę i patrzył, najwyraźniej nie
rozumiejąc, gdzie się znajduje i co robi przy nim moja biała postać. Nagle sobie
przypomniał. Wyszeptał coś, nie zrozumiałem jego słów, więc zawołałem
pielęgniarza, który podszedł natychmiast.
– Nie ruszaj się, Franz, jesteś
ranny, ale wszystko w porządku.
Miał zwyczaj zwracać się do swoich
podopiecznych po imieniu. Chciał, żeby dzięki temu zapomnieli o swoim stopniu,
mundurze i wojnie.
– Gdzie?
– W ramię.
Nie wspomniał o klatce
piersiowej. Ramię to kości, stawy. Klatka piersiowa kryje serce, płuca,
życie...
– Nie! – odpowiedział żołnierz, jakby zirytowany pomyłką. – Przecież
czuję, że to klatka piersiowa! Gdzie jestem?
– W opactwie Casamari. Jesteś tu
na leczeniu razem z innymi kolegami. Miałeś szczęście. Tylko odłamki. Jeszcze
ich nie usunąłem. Ale nie możesz się ruszać, bo rana znowu może się
otworzyć.
Pielęgniarz postanowił ukryć przed nim dziurę, którą odkrył w jego
ciele.
– A tam jak jest, jeszcze się trzymają?
– Łączność jest
zerwana.
To było kłamstwo, które wymyśliliśmy poprzedniego dnia. Zamknął
oczy, a twarz wykrzywił mu grymas.
– Mój Boże – westchnął.
Dałem znak
pielęgniarzowi, by mu podał morfinę, ale pokręcił odmownie głową. Trzeba zyskać
na czasie, bo wkrótce miała się wyczerpać, zresztą tak samo jak krew do
transfuzji. Gdy pielęgniarz odszedł, usiadłem przy łóżku chorego i ująłem go za
dłoń, która zaciskała się na pościeli. Młody człowiek popatrzył na mnie.
–
Jesteś benedyktynem, prawda?
– Tak, cystersem.
– Jestem katolikiem –
wyszeptał. – Mam stryja, który należy do waszego zakonu.
Po jego śmierci
dowiedzieliśmy się, że ten stryj był przełożonym generalnym zakonu cystersów.
Ale przez skromność Franz nam o tym nie powiedział, jakby nie chciał, żeby
wyglądało, iż spodziewa się w związku z tym specjalnego traktowania.
–
Casamari... Podobno wasz kapitularz jest najpiękniejszy we Włoszech!
–
Faktycznie, tak mówią.
– Proszę mi go opisać!
– Wkrótce go pan zobaczy.
Zejdziemy tam razem, kiedy pana stan się poprawi.
Skrzywił się sceptycznie.
Trudno go będzie oszukać. Tymczasem, by go czymś zająć, opisałem mu najpierw
klasztor, potem krużganki ze sklepieniem kolebkowym, biforia ze strzelistymi
kolumienkami, położoną centralnie studnię, zwieńczoną eleganckim ornamentem z
kutego żelaza, surową symetrię wielkiej sali kapitularnej, jej dziewięć łuków
przedzielonych pilastrami, które otacza po osiem kolumienek złączonych w połowie
wysokości kamiennym pierścieniem... Nagle przerwałem, trochę zawstydzony, że
dałem ponieść się w obecności tego biednego chłopca dumie, jaką napawa nas
architektura naszego opactwa, a którą nasz patron, św. Benedykt, uznałby pewnie
za wielką próżność. Ale żołnierz tak się zasłuchał, że chyba zapomniał o swojej
ranie.
– Śpimy tam obecnie – powiedziałem. – Nigdy wcześniej nie mieliśmy
okazji tak się na nią napatrzeć.
– Oddaliście nam swoje dormitorium?!
–
Tak. Tutaj łatwiej jest się wami opiekować, łóżka są od siebie oddzielone, a nas
takie obozowe życie zbliża do siebie!
– Taka bliskość to jednak jest
wyrzeczenie! – mruknął pod nosem. – I to dla wrogów!
– Naprawdę niewielkie w
czasie wojny. I przede wszystkim nie ma tu wrogów, są ranni żołnierze, którym
trzeba zapewnić opiekę, i dusze potrzebujące zbawienia.
Było za późno, żeby
cofnąć te słowa. Po co było od razu mówić o duszach? Te słowa wymknęły mi się,
ale młody człowiek nie miał o to do mnie pretensji. Wręcz przeciwnie.
– Nasz
kapelan został zabity w zeszłym miesiącu. Byłoby mi miło, gdybym mógł z ojcem
czasami porozmawiać – powiedział. – Chyba powinienem spróbować zasnąć. Ale
proszę wrócić, kiedy będzie to możliwe.
– Przyjdę później i zawsze kiedy
będzie pan miał ochotę. Nie musimy rozmawiać o religii. Proszę odpocząć i
zawołać, kiedy będzie pan potrzebował środka przeciwbólowego.
– Dobrze.
Jeszcze trochę wytrzymam. Dziękuję.
Zamknął oczy i po regularnym oddechu
poznałem, że śpi. Odczekałem jeszcze chwilę, stojąc przy jego łóżku i obserwując
dziwne ruchy jego lewej ręki, której palce opadały jeden po drugim na pościel,
jakby biegały w górę i w dół po jakiejś nierzeczywistej
gamie.
Noc przebiegła spokojnie. W dormitorium nie słychać
było żadnej skargi. Zdjąłem sandały, by nie hałasować, i chodziłem od łóżka do
łóżka, nasłuchując, czy gorączkowe oddechy chorych są równomierne. We śnie nie
cierpieli, może śnili o pięknych rzeczach. Czuwaliśmy na zmianę, leżąc na
polowych łóżkach, w tym czasie pielęgniarze mogli się przespać. Dyżurujący w
nocy byli zwolnieni z liturgii godzin, jednak uczestniczyli w niej w ciszy,
stojąc na stopniach schodów, które wznosiły się nad prezbiterium. We wszystkich
klasztorach naszego zakonu drzwi wychodzące na nawę poprzeczną pozostają
otwarte, by chorzy bracia mogli uczestniczyć w modlitwach wspólnoty. Teraz
zamykaliśmy je, by psalmy i responsoria docierały do rannych wyciszone i by
śpiewy gregoriańskie brzmiały w ich uszach z oddali jak łagodna
kołysanka.
Niektórzy ranni nabierali sił, zaczynali wstawać, by się trochę
oporządzić i skorzystać z łazienki. Dwóch mężczyzn po amputacji nogi ćwiczyło
chodzenie, przemierzając całą długość sali o kulach, które wykonał dla nich brat
stolarz.
Kiedy mogli już zejść bezpiecznie po schodach, prowadziliśmy ich na
zmianę do ogrodu i do klasztoru. Byli szczęśliwi, mogąc znowu zobaczyć niebo i
drzewa, po zimnej i deszczowej zimie wdychać zapachy wiosny i w końcu wypalić
kilka papierosów, które niczym największy skarb przechowali w kieszeni. Nie
huczały już bombowce, a ogród na nowo rozbrzmiewał śpiewem ptaków.
Niestety,
gołąbek pokoju jeszcze nie zagościł na dobre w naszej ojczyźnie. Działy się lub
jeszcze miały się zdarzyć potworne rzezie, o czym wkrótce mieliśmy się
dowiedzieć.
Jeden z rannych, starszy sierżant Hermann, stracił wzrok i nie
mógł się z tym pogodzić. Ciągle zrywał opatrunki, przekonany, że zasłaniają mu
światło. Uświadomiwszy sobie prawdę, płakał, a łzy płynęły z pustych oczodołów.
– No, stary, powiedz sobie, że przynajmniej ocaliłeś skórę i już cię tam nie
wyślą! – powiedział mu pielęgniarz, żeby go pocieszyć.
Ta płynąca z dobrej
intencji, ale przedwczesna pociecha tak rozwścieczyła rannego, że całe
dormitorium rozbrzmiało nieludzkim wrzaskiem i gardłowymi przekleństwami pod
adresem pielęgniarza. Był tam akurat ojciec Lido, najstarszy z nas, niewidomy od
przeszło dziesięciu lat, który pomimo swojego kalectwa brał udział w życiu
wspólnoty. Chodził bez laski, znał wszystkie przeszkody, liczbę stopni do
zejścia i miejsce swojej stalli w prezbiterium, a nawet potrafił odnaleźć w
ogrodzie, po zapachu, rośliny do sporządzania ziołowych wywarów.
– Odbierając
mi wzrok, Bóg dał mi łaskę skupienia się na najważniejszym: medytacji i
modlitwie – mawiał.
Stanął między mężczyznami niby wysoki posąg z pustym
wzrokiem. Żołnierz musiał wyczuć jego obecność, bo nagle zamilkł. Wytłumaczyłem
mu, że ten niewidomy brat zajmie się nim i nauczy go, jak żyć w świecie
ciemności, poruszać się, radzić sobie w życiu codziennym, tak że po powrocie do
domu zadziwi rodzinę swoją samodzielnością.
– Nie mam nikogo oprócz siostry.
Mieszka na wsi niedaleko Drezna. Od sześciu miesięcy nie mam o niej żadnych
wieści.
– Będzie pan mógł u niej zamieszkać?
– Jej mąż zginął pod
Stalingradem. Ma dosyć pracy przy dzieciach. Nie chcę być dla niej
ciężarem!
– Ależ będzie pan miał rentę i zobaczy pan, że będzie przydatny
nawet bez oczu!
Zaśmiał się gorzko.
– Moje oczy! Czy brat wie, że w
batalionie nazywali mnie sokołem? Byłem najlepszym strzelcem i nocą widziałem
lepiej niż ktokolwiek inny! To była sprawa życia lub śmierci, bo ukryci za
skałami byliśmy tak blisko nieprzyjaciela, że nie można było się pomylić, kiedy
nagle w nocy wyłaniała się jakaś sylwetka albo podnosiło jakieś ramię, by rzucić
granat. Trzeba było umieć rozpoznać hełm kolegi, żeby go nie zastrzelić.
Uratowałem wielu takich, którzy mylili cel. Wiesz, ojcze Matteo, żałuję, że nie
zginąłem w walce!
I znowu zaczął płakać. Cóż mogłem powiedzieć temu biednemu
chłopcu? Czas musiał zrobić swoje.
Pielęgniarz wrócił i, najwyraźniej
stropiony swoją niezręcznością, przesunął pod nosem Hermanna paczkę z tytoniem
lub raczej mieszanką tytoniu i nie wiadomo czego jeszcze, którą co wieczór
napychał swoją fajkę przed zejściem na dół, do ogrodu, na mały spacer.
–
Masz, stary, powąchaj: palisz fajkę czy papierosy?
– Fajkę. Ale zgubiłem ją,
kiedy czołgałem się do kryjówki.
– Mam jeszcze jedną, dam ci ją. Zaczekaj,
pójdę po nią i zejdziemy razem zapalić. Ojcze Matteo, zostawiam ojca na chwilę,
jak będzie trzeba, proszę mnie zawołać.
Wróciwszy z kapciuchem i fajkami,
ujął Hermanna pod ramię i delikatnie sprowadził po schodach. Dostrzegłem ich
przez okno, jak siedzieli obok siebie w trawie, w pobliżu studni, paląc i
rozmawiając.
Nazajutrz, kiedy przyszedłem złożyć poranną wizytę
młodemu Franzowi, siedział wsparty o dwie poduszki i uśmiechnął się na mój
widok
– Czy udało się panu trochę przespać?
– Tak, z przerwami.
–
Bolało?
– Falami. Na razie nie boli za bardzo.
– Czy był już u pana
pielęgniarz?
– Jeszcze nie.
– Czy chce pan, żebym zmienił opatrunek? –
wypytywałem go z troską.
– Nie, dziękuję. Niedługo sam to zrobi. Raczej
porozmawiajmy, jeśli ma ojciec trochę czasu.
– Z przyjemnością.
Usiadłem u
wezgłowia. Odruchowo spojrzałem na jego lewą dłoń, ale palce już nie biegały po
pościeli jak we śnie.
– Wczoraj rozmawialiśmy o architekturze – powiedział. –
Zna ojciec klasztor Cystersów w Stams?
– Tylko ze słyszenia.
– Prześlę
ojcu stamtąd kartkę po powrocie.
Ale ledwie to powiedział, jego oczy zasnuły
się smutkiem, jakby wiedział, że nie będzie powrotu. Bardzo szybko się
opanował.
– Urodziłem się w tamtej okolicy. To czysty barok! Mnóstwo stiuków,
złoceń, które przykuwają uwagę i zakrywają piękno formy. Wydaje mi się, że do
modlitwy lepiej pasuje prostota.
– Rzeczywiście. Zresztą św. Benedykt, jak
pan wie, zabronił stosowania zbędnych upiększeń, które odrywają od skupienia i
kontemplacji spraw Bożych. Barok zapomniał o umiarze i jeśli zdążył pan wejść do
klasztoru na Monte Cassino, zanim został zniszczony, mógł pan zobaczyć wspaniały
dziedziniec z elegancką loggią del Paradiso Bramantego i mnóstwem posągów... ani
śladu cysterskiej surowości!
– Nie miałem okazji. Mój batalion przybył
dopiero na początku lutego i przydzielono nam stanowiska na wzgórzu Monte
Cassino. Nasze dowództwo nie pozwoliło nam wejść do klasztoru. Ale podpułkownik
Schlegel, Austriak tak jak ja, którego miałem zaszczyt poznać, był tam w
październiku, by uprzedzić zakonników, że trzeba ewakuować klasztor i ukryć
gdzieś jego cenne zbiory oraz ludzi, którzy się w nim schronili. To był dobry
katolik i miłośnik sztuki. Nie mógł się pogodzić z unicestwieniem takiego
mnóstwa skarbów.
– Spodziewał się więc bombardowań, wbrew temu, czego można
było oczekiwać?
– Rzeczywiście. Był przekonany, że alianci nie przestaną
atakować tego strategicznego punku i że prędzej czy później podejmą taką
decyzję. Ale bardzo trudno było mu przekonać starego opata. Ten nie mógł
uwierzyć, że alianci mogliby zniszczyć takie sanktuarium, które my, wrogowie,
uszanowaliśmy.
Franz popatrzył na mnie, jakby oczekiwał mojego komentarza,
potępienia tej nieusprawiedliwionej zbrodni wojennej. Ograniczyłem się jednak
tylko do stwierdzenia:
– Okazało się, że miał rację!
Wiedzieliśmy od ojca
Emanuela Mundinga, niemieckiego zakonnika z Monte Cassino, który przybył do
Casamari z konwojem rannych, że opat Diamare podjął decyzję po konsultacjach z
kapitułą. Kanonicy opowiedzieli się za ewakuacją z Monte Cassino cywilów,
mnichów i benedyktynek, które wcześniej schroniły się w klasztorze razem z
sierotami pozostającymi pod ich opieką. Opat zażądał też przewiezienia do Rzymu
cennych zbiorów opactwa.
Ludzie z batalionu remontowego zrobili mnóstwo
mocnych skrzyń zdolnych wytrzymać ryzykowną podróż. W listopadzie wszystko było
gotowe. Pod osłoną nocy sto dwadzieścia niemieckich ciężarówek wywiozło do
Watykanu najcenniejsze zbiory klasztoru: obrazy wielkich mistrzów, przedmioty
kultu, wielki krucyfiks ze szkoły sieneńskiej z XIII wieku, ogromne złote
lichtarze ołtarzowe, niezliczone księgi, inkunabuły i manuskrypty z biblioteki.
Wraz z konwojem wyjechały zakonnice i część zakonników, ale kilkunastu z nich
pozostało na miejscu wraz z kilkoma cywilami. Zimą, kiedy zbliżał się front,
rodziny uciekające z miasteczka Cassino chroniły się w klasztorze, sądząc, że
będą tam bezpieczne. Wszyscy zginęli podczas lutowego
bombardowania.
Podpułkownik Schlegel mógł za to wywiezienie zbiorów stanąć
przed sądem wojskowym. Podjął tę decyzję sam, nie pytając o zgodę dowództwa.
Przełożeni dowiedzieli się o tym dopiero, kiedy alianci oskarżyli Niemców o
zrabowanie klasztoru. Ryzyko było wielkie. Po pierwsze dlatego, że użyto
ciężarówek i racjonowanej benzyny do celów niewojskowych. Pod drugie, ale o tym
też dowiedzieliśmy się dużo później, najwyższe dowództwo w Berlinie chciało
propagandowo wykorzystać na arenie międzynarodowej fakt, że alianci nie tylko
świadomie zburzyli klasztor, ale też bez skrupułów zniszczyli jego bogate zbiory
i zabili wielu ludzi.
Podpułkownik Schlegel otrzymał od opata klasztoru
dokument poświadczający, że Niemcy nie okupowali klasztoru przed jego
zbombardowaniem. Na jego prośbę opat odprawił Mszę świętą w bazylice za
wszystkich niemieckich żołnierzy, którzy polegli i mieli polec w tych walkach.
Wydaje mi się, że to była jedna z ostatnich Mszy świętych przed zburzeniem
klasztoru.
– Wygląda na to, że bombardowanie było błędem – zagadnąłem
podchodzącego do nas pielęgniarza. Przysłuchiwał się naszej rozmowie, zmieniając
opatrunek rannemu na sąsiednim łóżku.
– Faktycznie, to był głupi i tragiczny
błąd! Nigdy nie naruszyliśmy strefy ochronnej trzystu metrów wokół klasztoru.
Wszystkie nasze siły i pozycje znajdowały się poza tą linią.
– Mówi się, że
Amerykanie uprzedzili ludność.
– Tak, ale dopiero w przeddzień, zrzucając na
miasto ulotki. Pokażę ojcu, zachowałem jedną z nich – przyniósł kartkę i podał
mi ją.
Franz patrzył na nas błyszczącymi oczami, z wyrazem nienawiści, jakiej
jeszcze u niego nie widziałem.
Przyjaciele
Włosi,
Aż do tej pory staraliśmy się na wszystkie sposoby uniknąć
zbombardowania klasztoru na Monte Cassino. Niemcy potrafili to wykorzystać, ale
teraz walki toczą się coraz bliżej tego świętego miejsca. Nadszedł czas, kiedy
jesteśmy zmuszeni wycelować broń w klasztor... Ostrzegamy Was, byście mogli udać
się w bezpieczne miejsce. To ostrzeżenie jest pilne. Opuśćcie klasztor. Wyjdźcie
z niego bezzwłocznie. Posłuchajcie tego ostrzeżenia. W ten sposób się
uratujecie.
– Przeczytał ojciec? – zapytał Franz. – Oburzające
kłamstwo i zła wola! „Wycelować broń!”. Co za eufemizm! Pięćset ton bomb! Jak ci
cywile, znajdujący się w krzyżowym ogniu wroga, mogli stamtąd uciec? Trzeba było
poczekać do następnej nocy, spróbować wyjść od tyłu stromą górską ścieżką, ale
na to było za późno! Dwieście pięćdziesiąt osób, mężczyzn, kobiet i dzieci,
zostało pogrzebanych w ruinach już po pierwszej fali nalotów.
Co mogłem
odpowiedzieć Franzowi i pielęgniarzowi? Że ich armia popełniała o wiele gorsze
zbrodnie? Wspomnieć o prześladowaniach rasowych zarządzonych przez ich Führera,
których zasięgu i ohydy wówczas jeszcze nawet nie podejrzewaliśmy? Nie był to
dobry moment na takie rozmowy, nie chciałem usprawiedliwiać czynu aliantów,
którego zresztą nie dało się usprawiedliwić i który miał być im później
wypominany.
Pielęgniarz odszedł. Też chciałem wstać i zostawić Franza, żeby
odpoczął, ale przytrzymał mnie za rękaw. Chciał dalej opowiadać. Wydawało mi
się, że opowiadając, zapominał o swoim cierpieniu.
– Dzień 15 lutego był
straszny. Góry drżały, z groty, w której się schroniliśmy, mogliśmy dostrzec nad
klasztorem gęstą chmurę dymu i ognia. Głuchy odgłos padających murów był ledwie
słyszalny w huku bombowców. Kiedy wróciła widoczność, w miejscu majestatycznego
klasztoru ukazała się naszym oczom dymiąca masa ruin.
Gdy weszliśmy do
opactwa, ujrzeliśmy pobojowisko. Ze słynnej loggi, dziedzińca Bramantego i z
bazyliki nie zostało nic, tylko ruiny, roztrzaskane kolumny, rozbite posągi... A
wokół trupy zmiażdżone kawałkami ścian, zalegające w lejach po bombach, ranni,
którzy krzyczeli, wołali pomocy. To było straszne!
Zapłakał. Wziąłem go za
rękę, by go uspokoić i oderwać od tych wspomnień, ale kontynuował.
– I nagle
usłyszeliśmy głosy i śpiewy dochodzące z krypty. Dziesięciu mnichów, którzy nie
chcieli być ewakuowani w październiku, odprawiało Mszę świętą. To był cud, że
nie zostali pogrzebani w ruinach. Po chwili zobaczyliśmy ich, idących w procesji
z wielkim krucyfiksem. Śpiewali Salve Regina. Ten korowód białych postaci
poruszający się wśród jeszcze dymiących ruin był tak niesamowity, że my wszyscy,
wierzący i niewierzący, zdjęliśmy hełmy i skłoniliśmy głowy, kiedy koło nas
przechodzili.
Chciał mówić dalej, ale z drugiego końca sali dobiegło wycie.
Zostawiłem Franza, by pomóc pielęgniarzowi, który nie mógł poradzić sobie z
rannym. Biedak zwariował: ukryty pod łóżkiem przed bombami, które ciągle
świszczały mu w uszach, tak się szarpał, że otworzyła mu się rana i wokół
rozlała się kałuża krwi.