Przebudzenie
- czyli prawdziwe oblicze Weroniki
Dostępność produktu w sklepach

Powieść przenosi czytelnika do starożytnej Jerozolimy i wraz z jej bohaterką Weroniką pozwala przeżyć wiele ciekawych przygód i doświadczyć czegoś nowego i niezwykłego. Weronika to współczesna nastolatka. Ma swoje plany i marzenia, kłóci się z mamą, podkochuje w chłopaku z sąsiedztwa, buntuje. Ciężko chora, budzi się w Jerozolimie dzień przed ostatnią wieczerzą. Robiąc wszystko, by nie dopuścić do ukrzyżowania Chrystusa, gdyż uważa, że oddanie za kogoś życia nie ma sensu, powoli odkrywa Prawdę... i bardziej poznaje samą siebie. Treść książki trzyma w napięciu, wzrusza, chwilami śmieszy, a przy tym dotyka problemu wiary młodej dziewczyny.
Rozdział pierwszy
– Nienawidzę cię! – Trzasnęłam drzwiami z
hukiem, aż zadrżały ściany w przedpokoju, salonie i jadalni. Chińska zastawa
zadźwięczała na szklanych półkach witryny, a gong na stojącym przy wejściu
zegarze dziadka jęknął żałośnie, chociaż do pełnej godziny zostało jeszcze
dziesięć minut.
Bibeloty w biblioteczce w moim pokoju zachwiały się i
zabrzęczały. Kątem oka dostrzegłam, że stojące na najwyższej półce trofeum
zadrżało i zakołysało się na boki niczym zataczający się pijak rozpaczliwie
szukający równowagi. Wyciągnęłam rękę, ale już było za późno. Figurka zdążyła
przekoziołkować. Złota piłkarka z kucykiem i wyciągniętą nogą oraz balansującą
na podbiciu stopy piłką wylądowała na podłodze. Ukruszył się jej kawałek głowy i
stopy, a cała postać odpadła od podstawy.
– Au! – jęknęłam i potarłam dłonią
tył głowy, zupełnie jakbym to ja ucierpiała na skutek upadku, a nie
przedstawiająca mnie figurka.
Pozbierałam jej kawałki. Od podstawy imitującej
marmur oderwała się też tabliczka z napisem: „Dla najlepszej zawodniczki”.
–
Raczej dla mistrzyni pyskówek – mruknęłam pod nosem. Dlaczego nie potrafię
trzymać języka za zębami? – skarciłam siebie w duchu, rozkładając kawałki
figurki na biurku.
Przeczesałam włosy palcami – długie jak u piłkarki, ale
nie tak proste i złote. Moje były ciemne jak noc i opadały na plecy falami,
które przy odpowiedniej wilgotności powietrza zmieniały się w loki.
Kiedy
przeciskałam się przez drzwi, sprzączka od moich spodni otarła się o framugę i
zgrzytnęła nieprzyjemnie. Usiadłam na podłodze i przyblokowałam drzwi plecami.
Po części spodziewałam się, że zaraz wpadnie tu mama na ostateczną rozgrywkę.
Nie wejdzie tu, nawet jeśli miałby to być szturm… lub delikatne pukanie i
imienna prośba.
Nie tak miało to wszystko wyglądać. Byłam taka szczęśliwa,
gdy wchodziłam do domu. Bo przecież niecodziennie się zdarza, żeby ktoś taki,
jak Tabby Long, zapraszał mnie na wyjazd wraz ze swoją rodziną do domku w
górach. Domek to mało powiedziane. To dwupiętrowy pałac z czterema sypialniami,
trzema łazienkami oraz ogrzewanym basenem na tarasie i dwoma śnieżnymi
skuterami, czekającymi na przyczepie schowanej w garażu na trzy samochody.
–
Dzisiaj wieczorem? Jadą dzisiaj wieczorem? – zapytała mama. Odsunęła delikatnie
krzesło od kuchennego stołu i odłożyła książkę kartkami do dołu, tam gdzie
właśnie skończyła czytać.
I chociaż leżała do góry nogami, odczytałam jeden z
wyrazów w tytule: „wyjście”. Odpowiedni do sytuacji. No bo właśnie planowałam
wyjście z domu.
– Właściwie to już przed kolacją – odparłam. – Przecież mamy
wolne w Wielki Czwartek i Piątek. Tata Tabby chce wyruszyć wcześniej, żeby
zdążyć przed tym wielkanocnym tłumem. To już ostatni weekend, gdy działają
wyciągi. Jeśli wyjedziemy odpowiednio wcześnie, to pan Long będzie mógł
pozjeżdżać wieczorem ze stoku.
Mama uniosła tylko wzrok. Wiedziała o chorobie
oczu pana Longa. Już sama jej nazwa brzmiała przerażająco – zapalenie błony
naczyniowej. Białka jego oczu miały przeważnie krwistoczerwony kolor, a tęczówki
były zmętniałe. Tabby mówiła, że jej tata może nawet oślepnąć.
– Już nie może
jeździć na nartach w ciągu dnia – wyjaśniłam. – Promienie słońca odbijające się
od śniegu za bardzo podrażniają jego wzrok. W ogóle to być może jedzie na narty
już po raz ostatni.
– Wiem – przytaknęła mama i spojrzała mi prosto w oczy. –
Diagnozy nie są najlepsze.
Skoro tak, na pewno pozwoli mi jechać.
– Tabby
mówi, że czasami ból jest tak ogromny, że jej tata nie może nawet iść do pracy.
Proszę, mamo? Nie wiem, kiedy wybiorą się do swojego domku następnym razem, o
ile w ogóle jeszcze będą jechać?
– Ale przecież chodzisz do szkoły dopiero od
poniedziałku.
– Czuję się naprawdę dobrze. – Przełknęłam ślinę z kamienną
twarzą jako dowód, że angina, która uziemiła mnie w domu na cały tydzień,
zupełnie minęła. A nawet jeśli gardło trochę mi jeszcze dokuczało, mama nie
musiała o tym wiedzieć.
– Nie chodzi o to – dodała szybko mama. – Ale o
lekcje. Masz mnóstwo zaległości – przypomniała, unosząc brwi w sposób
nieznoszący sprzeciwu.
– Przecież wiesz, jak szybko czytam i mam dobre oceny.
– No, może nie zawsze – pomyślałam. – Zabiorę ze sobą książki i będę codziennie
się uczyć.
Mama wstała i nie odzywała się przez chwilę, patrząc na stół.
Widziałam, że zastanawia się nad tym, co powiedziałam.
– A kiedy
wracacie?
Zrobiłam głęboki wdech.
– W niedzielę rano. Na pewno zdążę
jeszcze pójść na wielkanocną Mszę św. – zapewniłam bez chwili wahania.
Mama
kiwnęła głową i zaczęła masować czoło opuszkami palców, zastanawiając się wciąż
nad moją prośbą. Wiedziała, jakie to dla mnie ważne. Co prawda, Tabby doszła do
naszej klasy dopiero we wrześniu, ale obecnie nikt w ósmej klasie nie cieszył
się taką popularnością jak ona. Niektóre z dziewcząt gościły już w jej domku w
górach podczas ferii zimowych. A teraz, dwa miesiące przed wakacjami, w końcu
zaprosiła i mnie.
Mama z powrotem usiadła na krześle i położyła dłonie na
stole.
– Ronni, przecież wkrótce rozpocznie się Triduum Paschalne. Dlaczego
chcesz wyjechać w tym najbardziej świętym czasie w roku? – Rozłożyła ręce i
uniosła je delikatnie dla podkreślenia pytania.
Chciała wiedzieć dlaczego?
Czy ona kiedykolwiek była w moim wieku? Czy zapomniała już, jak to jest, gdy
człowiek chce trochę się zabawić?
– Ale przecież wrócę na Mszę św. w
Wielkanoc. – Nawet jeśli zupełnie nie miałam na to ochoty. – Pan Long dopilnuje,
żebym była na czas, o którejkolwiek godzinie sobie zażyczysz. – Pięknie,
zaczynam się podlizywać. – Zawsze jest niezwykle punktualny. To chyba zasługa
długich lat spędzonych w armii.
– A Wielki Czwartek i jutrzejsza Msza
Wieczerzy Pańskiej? Przecież miałaś służyć przy ołtarzu? – Miałam. Po co w ogóle
wpisałam się na listę. Kiedyś bawiło mnie bycie ministrantką, zapisałam się dwa
lata temu w szóstej klasie. Ale teraz… zamierzałam to zostawić wraz z końcem
roku szkolnego. Służyłam tylko dlatego, że tak chciała mama.
– No i
opuściłabyś Drogę krzyżową w Wielki Piątek – dodała. – Co byś wtedy
robiła?
Cokolwiek – miałam ochotę odpowiedzieć.
– Nie wiem, może…
–
Wiesz, że On za ciebie oddał życie.
No nie, znowu – pomyślałam.
– Przecież
Go o to nie prosiłam!
Mama otworzyła usta, ale nie powiedziała ani
słowa.
– Tata na pewno pozwoliłby mi jechać. – Tym razem przesadziłam i to z
dwóch powodów. Po pierwsze, tata nie był katolikiem, a po drugie, nie minął
jeszcze rok od dnia, gdy zginęli ze Stevenem. Chciałam coś jeszcze dodać, ale
szybko zamknęłam jadaczkę. Mówienie o tacie i Stevenie było niczym rozdrapywanie
ran. A ja z całą pewnością nie miałam dzisiaj na to ochoty.
Mama zamknęła
oczy i zacisnęła usta. Miała nadzieję, że zdławi tym ból. Była w tym naprawdę
niezła. Po chwili otworzyła oczy i spojrzała na mnie, nie zamierzała dać się
ponieść. Ani słowem nie wspomniała o tym, co zrobiłby tata. Obydwie doskonale
wiedziałyśmy, że i tak nie miało to znaczenia. Nie teraz.
– A więc nie
rozumiesz, dlaczego Chrystus cierpiał i umarł za ciebie? Za nas?
– Nie –
odparłam. I to było szczere.
Dlaczego ktoś miałby umierać za kogoś, kogo
nawet nie zna. Nie oznacza to, że kwestionowałam potrzebę zbawienia,
przebaczenia grzechów i pójście do nieba. Jednak ta akurat część ofiary nie
miała dla mnie sensu. Czy to nie mogło odbyć się trochę inaczej? To znaczy, było
we mnie coś z niewiernego Tomasza. Wierzyłam w Jezusa. Naprawdę wierzyłam. Ale
jakoś nie mogłam zrozumieć, dlaczego On musiał umrzeć. Zastanawiałam się często,
dlaczego nikt Go nie powstrzymał. Ja na pewno bym to zrobiła. Jego śmierć
wydawała mi się taka niesprawiedliwa. Nie mogłam tego pojąć. Przecież nic nie
jest warte tego, by oddać za to życie.
– I, według ciebie, weekend z Tabby
pomoże ci zrozumieć, dlaczego Zbawiciel za nas umarł? Nie sądzę. Kilka
najbliższych dni to dobry moment na takie rozważania. Skup się, a być może uda
ci się coś zrozumieć.
Podniosła się, a nogi krzesła zaszurały nieprzyjemnie o
drewnianą podłogę, i wyszła do salonu. Doskonale wiedziałam, co teraz robi.
Usiadła na bujanym fotelu i zabrała się za robienie na drutach albo wzięła do
ręki różaniec i błagała Matkę Bożą o potrzebne siły. Lub prosiła Jej Syna, żeby
ocalił moją duszę.
Któregoś razu splotła ze sobą dwa palce, wskazujący i
środkowy, i uniosła dłoń.
– Właśnie tak jestem przywiązana do Maryi –
wyjaśniła. Dorastała bez mamy, dlatego szukała pomocy i wsparcia u Matki Jezusa.
Rozumiałam to, ponieważ sama przeżyłam stratę i bezsensowną śmierć
rodzica.
Musiałam podjąć jeszcze jedną próbę, ale żaden przekonujący argument
nie przychodził mi do głowy. Poszłam za nią do salonu.
– Proszę.
Żadnej
odpowiedzi. Tupnęłam nogą.
– Nigdy na nic mi nie pozwalasz! – skłamałam.. Nie
zareagowała. – Jesteś taka okrutna! – krzyknęłam i pobiegłam do swojego
pokoju.
Usiadłam na podłodze, po moich policzkach płynęły łzy; taki
miniwodospad. Poczułam dławienie w gardle, jakbym miała na sobie za ciasny golf.
Gruczoły chłonne pod kością szczękową były nabrzmiałe i bolesne. Zaczęły mnie
swędzić grzbiety dłoni, to moja egzema dawała o sobie znać; działo się tak przy
każdym większym zdenerwowaniu. Rozdrapałam łuszczące się miejsca prawie do krwi.
Obrzydliwe ręce. Nienawidziłam ich.
– Ronni!
Początkowo nie byłam pewna,
czy rzeczywiście usłyszałam swoje imię, ale pukanie do okna mojej sypialni
potwierdziło, że to jednak nie halucynacje.
– Ronni!
O rety! Zupełnie
zapomniałam, że Tabby czekała na ganku, aż porozmawiam z mamą. Zerwałam się z
podłogi i pochyliłam nad biurkiem, żeby uchylić okno.
Tak, stała tam, a
słoneczne promienie odbijały się w jej blond włosach, podkreślając jaśniejsze
kosmyki. Oparła łokcie o parapet i położyła podbródek na splecionych
dłoniach.
– Wygląda na to, że nie jedziesz.
– Słyszałaś?
– Nawet nie
musiałam się starać – uśmiechnęła się, a na jej policzkach ukazały się dołeczki.
– Zupełnie jakby w środku doszło do jakiejś eksplozji.
– Przepraszam. –
Usiadłam na biurku.
– A może jednak pojedziesz? – Pochyliła się lekko do
przodu i zmrużyła oczy. – Zabierz manatki i wyjdź przez okno – szepnęła. –
Zobacz, co przyniosłam.
Sięgnęła do kieszeni swojej polarowej kurtki.
Oczywiście, jak zwykle niebieskiej. Tabby zawsze ubierała się na niebiesko,
twierdząc, że to podkreśla kolor jej oczu. Ale opisując swoje ubrania,
przypominała, że one nie są po prostu niebieskie. Na przykład jej piżama miała
kolor błękitny jak jajka drozda, kostium kąpielowy był lazurowy, jej ulubiona
bluzka akwamarynowa, a welwetowa spódnica kobaltowa. Miała szczęście, że nasze
szkolne mundurki miały niebieski kolor. A może powinnam powiedzieć, że
marynarski? Nie wyobrażam sobie jej reakcji, gdyby musiała założyć czerwień
strażacką.
– Proszę – szepnęła, wyjmując z kieszeni płytę DVD. Była w
plastikowym opakowaniu, więc od razu zauważyłam jej tytuł: Czarnoksiężnik z
krainy Oz. – Pooglądamy sobie razem w domku. – To była część naszej pracy
domowej z religii. Miałyśmy wybrać jakiś film z listy pana Josephsona i
przeanalizować zawarte w nim wątki religijne. Miesiąc temu spisałam moje
ulubione hity wszech czasów i Tabby wybrała właśnie ten.
Pan Josephson
pozwolił nam pracować nad tym razem. I tak oto zaczęła się nasza przyjaźń.
–
No chodź – nalegała Tabby.
Przez moment rzeczywiście miałam ochotę dać się
skusić. Zanim mama nakryje do kolacji, pewnie byłybyśmy już w domku.
– Nie
mogę. Jutro służę do Mszy św. i…
Tabby chrząknęła. Głośno.
– Czy to
chodzenie do kościoła kiedykolwiek ci się znudzi? – Założyła ręce na piersi,
opierając się o parapet i spojrzała mi prosto w oczy. Jej rodzice nie byli
katolikami. Właściwie to sama nie wiem, jakiego byli wyznania. Do żadnego się
nie przyznawali. Tabby powiedziała, że wysłali ją do katolickiej szkoły z powodu
panującej tam dyscypliny i wymagań. Pogłębianie wiary nie wchodziło tu w
rachubę, nawet jeśli była zobowiązana chodzić na lekcje religii do pana
Josephsona.
Utkwiłam wzrok w blacie biurka i zaczęłam bawić się długopisem,
turlając go palcami do przodu i do tyłu. Kiedy tylko się zorientowałam, że Tabby
widzi moje łuszczące się dłonie, szybko schowałam je za plecy, świadomie nie
unosząc wzroku. Nauczyciele oraz znajomi wiedzieli o tej chorobie, ale nie
znaczało to, że widok łuszczącej się skóry był dla nich przyjemny. Dla mnie z
pewnością nie.
Starałam się nie pokazywać innym moich rąk, o ile mogłam. W
wyniku choroby miałam grubsze paznokcie, pożółkłe i nierówne. Kiedy siadałam,
wciskałam dłonie pomiędzy kolana lub krzyżowałam ręce na piersi, chowając je pod
pachy. Bardzo lubiłam zimę, bo wtedy nosiłam swetry z długimi rękawami;
wyciągałam je do granic możliwości – aż po opuszki palców, jeśli tylko
mogłam.
(...)
To jeden z tych
snów, gdy wiesz, że śnisz, ale zupełnie się tym nie przejmujesz. Otula mnie
błogi spokój i cisza. Niebo jest pochmurne i zamglone, zupełnie jakby ktoś
posypał je cukrem pudrem. Wtem na samym środku pojawia się szczelina, a z niej
wylatuje biały gołąb. Jest coraz bliżej i bliżej. Czuję na twarzy delikatny
podmuch powietrza wprawionego w ruch łopotem jego skrzydeł. Siada na moim
ramieniu, wciąż trzepocąc skrzydłami. Jego pióra delikatnie muskają moją
twarz.
Widzę to wszystko, ale nie mogę otworzyć oczu; mam wrażenie, że ktoś
zaszył mi powieki. Ciążą mi potwornie. W końcu uświadamiam sobie, że to nie
skrzydła głaszczą moją twarz, ale czyjeś palce. W powietrzu miesza się kilka
zapachów. Ryb. Ziół. Ziemi. Potu. I człowieka.
Zaczynam nasłuchiwać. Do moich
uszu dociera jakaś muzyka. Ktoś gra na flecie. Nad moją głową unoszą się smętne
dźwięki.
Słyszę jakieś szepty, przerywane łkaniem mojej mamy:
–
Seraphina! – To dziwne. Dlaczego używa mojego drugiego imienia.
– Nic jej nie
będzie – zapewnia kobiecy głos.
– Musisz ufać – dodaje mężczyzna.
Mój
umysł jest dziwnie sparaliżowany, ale gdzieś z jego głębi dociera do mnie, że
oni nie mówią po angielsku, a mimo to i tak wszystko rozumiem.
Czyjeś palce
przestały gładzić mnie po policzku i teraz ta sama ciepła dłoń spoczęła wzdłuż
linii mojej szczęki.
– Talitha kum – powiedział mężczyzna. – Dziewczynko,
mówię ci, wstań!
Moje płuca wypełniły się powietrzem i wreszcie mogłam
otworzyć powieki. Na brzegu posłania, na którym leżałam, siedział brodaty
mężczyzna. Lewą ręką obejmował moją dłoń, a prawą wciąż czułam przy
twarzy.
Nagle usiadłam i wyprostowałam plecy. To nie On mnie podniósł ani nie
zrobiłam tego sama. A jednak siedziałam i czułam się naprawdę dobrze. Z lewej
strony dotarł do mnie stłumiony okrzyk zdziwienia. To mama.
– „Uwielbiaj,
duszo moja, Pana, i całe moje wnętrze – Jego święte imię!” – zawołała po
chwili.
Znałam te słowa. Czy przypadkiem nie tak zaczynał się jeden z
psalmów? Pan Josephson kazał każdemu z nas nauczyć się na pamięć jakiegoś
psalmu, a potem wyrecytować go na egzaminie semestralnym z religii. Czy nie ten
właśnie psalm wybrała jedna z moich koleżanek? Dlatego go
znałam?
Najwyraźniej nie byłam jedyną, która go usłyszała. Gdy tylko mama
wypowiedziała pierwsze jego słowa, dołączyli do niej wszyscy zebrani przy moim
łóżku.
– „Uwielbiaj, duszo moja, Pana, nie zapominaj o tym, co dobrego ci
uczynił. On przebacza wszystkie twoje winy, leczy wszystkie twe słabości. – Mama
zaszlochała cicho. – On ocala od zguby twe życie, wieńczy cię łaską i
miłosierdziem. On syci dobrami twe siły, twa młodość odnowi się jak u orła”
.
– Utkwiłam wzrok w siedzącym przy moim boku mężczyźnie, On także
modlił się psalmem. Miał ciemną cerę, a jego pofalowane, sięgające do ramion
włosy były czarne i błyszczące. Nie potrafiłam oderwać wzroku od jego oczu,
zupełnie jakbym znalazła się we władzy jakiejś przyciągającej wiązki promieni.
Jak to możliwe, żeby tak ciemne oczy miały w sobie tyle światła i życia?
Uśmiechał się do mnie całą twarzą, także ustami, pomimo iż recytował słowa
psalmu. I chociaż nigdy wcześniej go nie widziałam, miałam wrażenie, że znamy
się od zawsze.
Przez otwarte drzwi, znajdujące się za nim, wpadał do środka
snop światła, tworząc świetliste półkole nad jego głową. Po chwili moją uwagę
zwróciło jakieś poruszenie za jego plecami. W nogach mojego łóżka stało trzech
mężczyzn z pochylonymi głowami, ich usta poruszały się w modlitewnym szepcie.
Przypominali mi Hunka (Stracha na Wróble), Zeke'a (Tchórzliwego Lwa) i
Hickory'ego (Blaszanego Drwala) – trzech bohaterów z Czarnoksiężnika z krainy
Oz, skupionych wokół Dorotki w jej pokoju, w jednej ze scen pod koniec powieści.
Z tym że nie mieli na sobie roboczych ubrań, ale coś, co przypominało płaszcze
kąpielowe.
„Hunk” i „Zeke” musieli być braćmi, bo byli do siebie bardzo
podobni, ale ten starszy był nieco niższy i miał lekko zaniedbany wygląd. Na
brodzie młodszego nie było ani śladu zarostu – nastolatek, całkiem przystojny.
„Hickory” z wydatnym torsem objął mnie poważnym spojrzeniem, jego twarz okalały
ciemne, przyprószone siwizną włosy, opadające na zarośniętą brodę.
Zamknęłam
oczy i potrząsnęłam głową, próbując się obudzić. Kiedy znowu je otworzyłam,
zebrani właśnie zakończyli modlitwę psalmem, a w drzwiach zobaczyłam zarys
jakiejś postaci z kędzierzawą czupryną. Nawet nie musiałam patrzeć na tę twarz,
od razu go rozpoznałam: Mark.
Siedzący przy mnie mężczyzna ścisnął moją dłoń,
po czym ją wypuścił.
– Dajcie jej jeść – poinstruował.
Do mojego łóżka
podeszła kobieta. Początkowo myślałam, że to zakonnica. Miała na sobie ciemną,
długą suknię, a jej śliczną twarz okalał antracytowy welon. Jej bardzo życzliwa
twarz była podobna do twarzy mężczyzny, który siedział na brzegu mojego łóżka,
tyle że starsza i o delikatniejszych rysach.
Obejmowała dłońmi drewnianą
miskę wypełnioną suszonymi figami. Poczęstowała mnie nimi. Wzięłam jedną i
trzymałam tak przez chwilę, przypominając sobie tatę. Przed świętami jego
kancelaria wysyłała klientom tacki z suszonymi owocami. Zawsze pilnował, żeby
jedną z nich przesłano także i naszej rodzinie. Mama najbardziej lubiła daktyle.
Steven zajadał się morelami i gruszkami, a ja uwielbiałam słodkie, mięsiste
figi. Niestety, na ostatnie Boże Narodzenie nie otrzymaliśmy takiej
tacki.
Ugryzłam kawałek figi, ale tak mi zaschło w gardle, że nie mogłam jej
przełknąć.
– Mleko – zasugerowała mama i podała mi kubek.
Upiłam spory
łyk i natychmiast się zakrztusiłam. Mleko cofnęło mi się w gardle, poczułam
nieprzyjemne musowanie w nosie. Rety! Co to za mleko? Nie było zimne ani
odtłuszczone i nie pochodziło od krowy. I wtedy jego źródło samo się ujawniło, z
dworu bowiem dobiegło beczenie kozy.
Zaśmiałam się cicho. Siedzący przy mnie
mężczyzna, najwyraźniej lekarz, poklepał mnie po nodze i wstał.
– Dziękuję,
dziękuję – powiedziała mama i objęła jego ręce, przyciskając je do ust.
A
potem spojrzała na towarzyszącą mu kobietę.
– Miriam – szepnęła łamiącym się
głosem.
Miriam odstawiła miskę z figami, przytuliła mamę i uśmiechnęła się do
mnie, wychodząc za mężczyznami na dwór. Zamknęła za sobą drzwi, likwidując tym
samym szczelinę, w której nie widziałam już Marka.
– Seraphina! – Mama
przyklęknęła przy łóżku i objęła mnie. – Myślałam, że… – Przytuliła mnie tak
mocno, że aż nie mogłam oddychać. Czułam, że drży jej podbródek.
Odsunęłam
się trochę i spojrzałam na mamę. Jej twarz się zmieniła, jedynie cienie pod
mokrymi od łez oczami były bardziej wyraziste. Miała na sobie prosty,
staroświecki strój. Naprawdę staroświecki. Gładką, sięgającą do podłogi suknię z
czarnego, szorstkiego materiału, przepasaną w talii rzemieniem.
Zlustrowałam
wzrokiem strój mamy, od góry do dołu, a potem zaczęłam rozglądać się po
pomieszczeniu. Wszystko wyglądało tak dziwnie. Poczułam przypływ paniki, z moich
ust wyrwało się zduszone westchnienie.
– Ciii… – szepnęła mama. – Nic ci nie
grozi. Jesteśmy w domu.
Zamknęłam oczy, potarłam powieki i znowu je
otworzyłam, przyglądając się pomieszczeniu. Było skąpo umeblowane. Małe i
ciemne. Po drugiej stronie stało kolejne łóżko – mojej mamy? Ściany były z
kamienia, a podłoga z gliny. Dominowała czerń i biel, zupełnie jak na starych
filmach. Wnętrze w niczym nie przypominało mojego pokoju.
Nie mogłam pojąć,
gdzie jestem. W jakim czasie. I w ogóle kim jestem. Podeszłam do zamkniętych
drzwi. Klamka z nieobrobionego metalu w miejscu, gdzie dotykało się jej
kciukiem, była gładka i błyszcząca. Pociągnęłam do siebie ciężkie, drewniane
drzwi. Skrzypnęły stare zawiasy. Monotonia wnętrza ustąpiła przed eksplozją
kolorów na zewnątrz.
Stałam przez chwilę w progu, podziwiając skąpane w
popołudniowym słońcu otoczenie. Zauważyłam, że nasza dostarczycielka mleka,
najwyraźniej ostatnio ostrzyżona, była przywiązana do pala. Przeżuwała coś błogo
i strzygła swoimi długimi, zwisającymi uszami, odganiając przy tym natrętne
muchy.
Moją uwagę zwrócił okrąg zbudowany z ciosanych kamieni z otworem w
środku, do złudzenia przypominający wbudowany w ziemię ogrzewany basen. Ale
widok podniszczonych lin zwiniętych niczym kobry oraz porozrzucanych drewnianych
wiader uświadomił mi, że to musiała być studnia.
Także i inne pomieszczenia
naszego domu wychodziły na podwórze. Znajdujące się na zewnątrz schody
prowadziły na płaski dach. Wzdłuż niskiego murku na dachu rozwieszone były
kolorowe maty, wycieraczki oraz ubrania. Dzień, w którym robi się pranie.
W
kącie podwórza rosła palma. Pierwsza palma, jaką widziałam na oczy. Jej smukłe,
zielone liście machały do mnie, falując na lekkim wietrze. A pod nią stał
drewniany stołek, otoczony płóciennymi workami, z których wystawała wełna.
Domyśliłam się, że należała do uwiązanej nieopodal kozy. O stołek opierał się
długi kij z przymocowanym do jego końca kamieniem. Nie miałam pojęcia, do czego
mógł służyć.
Zerknęłam na kozę, która właśnie skończyła przeżuwać i
przekrzywiając łeb, patrzyła w moją stronę.
– Toto, wygląda na to, że nie
jesteśmy już w Kansas – przerwałam na dźwięk własnego głosu. W myślach mówiłam
po angielsku, ale z moich ust wydobywały się słowa aramejskie. Zatkałam sobie
usta. Mówię w innym języku! Ja, która po dwóch latach nauki hiszpańskiego z
trudem potrafiłam coś wydukać, mówiłam po
aramejsku.
(...)
Claudia Cangilla McAdam
pisze książki dla dzieci, młodzieży i dorosłych. Na jej życie religijne ogromny
wpływ wywarły studia w Denver Catholic Biblical School, studiowała też na
Wydziale Teologicznym w Augustine Insitute w Denver. W ciągu trzydziestu lat
opublikowała swoje prace w dziesiątkach czasopism i wydała kilkanaście książek,
zdobywając liczne nagrody. Często spotyka się z młodzieżą szkolną, prezentując
książki i mówiąc o warsztacie pisarskim. Mieszka w stanie Kolorado. Lubi spędzać
czas z rodziną, obserwując życie codzienne.