Hildegarda z Bingen
- Opowieść o życiu naznaczonym łaską
Na kartach swojej nowej powieści włoska
pisarka Lucia Tancredi, autorka biografii św. Moniki, matki św. Augustyna pod
tytułem „Ja, Monika”, opowiada niezwykłe dzieje Hildegardy, której intrygująca
postać i odkrycia przyrodolecznicze przeżywają w naszych czasach prawdziwy
renesans.
Hildegarda uzdrawiała i leczyła, przez co uważano ją, wielką
opatkę z Rupertsbergu i Bingen, stroniącą od włosiennic, nawet za czarownicę.
Uchodziła za powiernicę cesarza i przewodniczkę tłumów. Bliskie sobie mniszki
uczyła, że otacza nas witalność. Dlatego, tłumaczyła, świat nie siwieje. Jej
ciało, w wieku osiemdziesięciu dwóch lat, było jej wciąż posłuszne, a ona
otaczała je wszelką troską, ponieważ – jak mówiła – było cenną tuniką, którą
pewnego dnia będzie musiała zwrócić Stwórcy tak doskonałą, jak w dniu, gdy
przyszła na świat. Bez skazy i bez rozdarcia. Taka była Hildegarda. Oto opowieść
o jej życiu pełnym tajemnicy i
mądrości.
FRAGMENT
1.
Zobaczyłam światło, które oznaczało
zbliżający się koniec lata. Moja matka Mechtylda głęboko w sercu uważała, że
wkrótce wraz z deszczem, w tym roku zimniejszym niż zwykle, nadejdzie ciemność.
Była już stara.
Dziewięć ciąż wyczerpało jej członki i duszę. Kiedy mówiła,
jej twarz stawała się kanciasta. Miała dłonie małe i bezwładne, które nie umiały
ani podnieść dziecka, ani go pocieszyć. Nawet jej włosy straciły wszelki blask -
lniane, wypłowiałe kosmyki, które w dotyku przypominały puch nieopierzonych
piskląt. Pogłaskałabym te włosy, ale ona się na to nie zgadzała. Mówiła, że dała
już wystarczająco dużo. W sercu nosiła tę samą urazę, co niektórzy robotnicy
żyjący w przeświadczeniu, że nie zostali dostatecznie wynagrodzeni. Nigdy się
nie uśmiechała. Prawdę mówiąc, nigdy też nie płakała, jakby wszystkie
łzy połknęła lub gromadziła pod skórą, gdyż jej oczy z trudem się otwierały ze
względu na opuchliznę.
Mój ojciec, Hildebert z Bermersheim, był bóstwem
pokrętnym i odległym. Miał w posiadaniu wiele ziem w pobliżu Alzey, w
hrabstwie Sponheim, chociaż nie był baronem. Jednak baronowie traktowali go
jak sobie równego i zazdrościli mu rasowych koni o miedzianej grzywie,
sprowadzonych z Morei. Włosy mojego ojca miały kolor czerwony i w
odróżnieniu od włosów mojej matki nie posiwiały.
Był człowiekiem
spragnionym życia, o krewkim charakterze i gorącym usposobieniu. Moja matka
była melancholiczką, a jej krew płynęła wolno, leniwie, co wywoływało u niego
taką reakcję jak mokra bielizna, kiedy włoży się ją na obdartą skórę.
Rzadko widywałam ich razem. Ojciec był zapalonym myśliwym i przemierzał wzdłuż i
wszerz swoje ziemie, podsuwając dzierżawcom płaszcz do ucałowania. Nie był
jednak wyniosły. Wiedział, że nad nim byt król Henryk, arcybiskup Moguncji i
Bóg, względem którego czuł się podwładnym. Nie znał ani liczby, ani imion
służby domowej. Jeśli chodzi o los dzieci, uważał, że go zabezpieczył. Z tych,
które przeżyły, jeden syn był kanonikiem w Moguncji, drugi w Thaley, natomiast
moja siostra była mniszką w klasztorze św. Disiboda.
Również dla mnie znalazł
jakieś miejsce. Nie lubił, kiedy kręciłam się w pobliżu, szczebiocząc. Może
dlatego, że powiedziano mu, iż byłam chorowita i nie przeżyję dzieciństwa.
Mój ojciec nie lubił chorych. Ludzie kalecy i pokryci ranami trzymali się z dala
od naszych drzwi. Może dlatego nie zwracał na mnie uwagi, ale nie należy
obarczać go za to winą. Który dorosły zwraca uwagę na dzieci? Pewnego razu
jednak zagorączkował. Rzucał się w łóżku, jakby chciał łapać muchy. Czuwałam
przy nim w tych dniach, całując jego dłonie, gładząc miedziane włosy,
które pachniały inaczej niż włosy mojej matki czy piastunki. Jakby zapach
ojca nasycony był wonią miejsca, którego nie znałam, gdyż jako chorą trzymano
mnie zawsze zamkniętą w domu, otoczoną spokojem i
powściągliwością.
Cieszyłam się z jego choroby, bowiem w sercu
wiedziałam, że wyzdrowieje. Tymczasem był tu, otwierając oczy, które stały się
duże, wilgotne, dobre, potrzebujące. Chciałam, żeby czas się zatrzymał.
Byłam jak jego pies, który leżał skulony. Zrozumiałam wtedy, dzięki mądrości
właściwej dzieciom, że choroba może być wielkim błogosławieństwem. To nie
była choroba, która miała trzymać się z dala od drzwi naszego domu i która
czasami tętniła mi w głowie. W przypadku mojego ojca była rzeczą dobrą,
pozwoliła mu skupić się na sercu, na najbliższych - po raz pierwszy
słyszałam, jak pytał o dzieci - oraz na domu. Już wówczas nie znosiłam
wszelkiego marnotrawstwa. Choroba uczy ciało i ducha właściwiej ekonomii życia.
Gdy ojciec wyzdrowiał, znów rzucił się w wir zewnętrznego świata.
W sercu
tęskniłam za jego lekkim niedomaganiem, które zmorzyłoby go choćby na jeden
dzień i przyprowadziło z powrotem do domu.
To były lata
marnotrawstwa.
2.
Przyszłam na świat w 1098 roku, kiedy
chrześcijanie czuli się w obowiązku pomścić przelaną krew Naszego
Pana.
Wyruszyły owego roku hordy żołdaków, duchownych, dzieci, żebraków,
kobiet przebranych za mężczyzn i dosiadających koni, z relikwiami świętych
wszytymi w przyodziewek i mieczami, ostrymi oszczepami w dłoniach. Prowadził ich
Piotr zwany Eremitą. Już wtedy uważano go za świętego. Chodziły za nim tłumy,
ludzie wyrywali sierść muła, którego dosiadał, a następnie sporządzali z
niej relikwie. Potem szła szlachta i rycerze z krzyżami wyszytymi na płaszczach
i błyszczącymi mieczami. Zmierzali w kierunku Jerozolimy.
W mieście otoczonym
pierścieniem murów iskrzyły się kolorowe kopuły. Tam w środku była
Jerozolima ze złota, miedzi i światła, skała, z której Bóg stworzył ziemię,
płacz drzew edeńskich, pośród których Abraham przygotował ofiarę z Izaaka,
Salomon wzniósł świątynię, złe ziarno Adama zostało oczyszczone kropla po kropli
krwią Chrystusa. Krzyżowcy pod murami modlili się i płakali. Kopuły rozsiewały
złote i wielobarwne blaski. Weszli, żeby pomścić wszelką obrazę, i rzeź nie
miała końca. Każdy mężczyzna został przebity mieczem, kobiety były
znieważane, po czym ich poćwiartowane ciała wyrzucano na ulice, dzieci topiono w
cysternach. Rycerze zmierzali do świątyni i do portyku Salomona, brnąc po
kolana we krwi. Potem obmyli się i oczyścili z wszelkiej nieczystości, by
przyklękając, ucałować grób Chrystusa.
Złą nowinę o poczynaniach krzyżowców w
Ziemi Świętej roznosili po naszych terenach doskonali, wręcz nieskazitelni
katarzy. Czcili oni Chrystusa, który miał posmak wschodni, baranka bez
skazy, który nie walczył ze złem, ale składał siebie w poddańczej
ofierze.
Katarzy wyrzekali się ziemi, po której chodzili, żywili się
owocami zbieranymi spod drzew i krzewów, pili mleko migdałowe, mieli jasne
szaty, twarze perłowe od postów, lubili surową prostotę domów i zawierali
małżeństwa bez połączenia ciał. Nie uznawali odkupienia materii, gdyż ich
Chrystus nigdy się nie wcielił, nie nosił sandałów, nie łamał chleba, nie
spożywał jagnięciny, nie pił wina, nie wołał z krzyża. To wszystko miało
miejsce, kiedy się rodziłam.
Gdzie był Pan, nasz Bóg, tego roku, w którym
przyszłam na świat, dziewczynka, pomarszczona jak stara śliwka, wypluty skrzep,
bezużyteczna niczym dzban bez dna?
Na Wschodzie rozlegały się modlitwy
krzyżowców zanoszone mieczami, na Zachodzie byli słabi katarzy ze
swymi modlitwami pełnymi ducha. Słowem, dwie przeciwstawne siły wynikające
z jednego nadużycia, z nadmiernej pychy ludzkiej.
W tych niespokojnych
czasach Bóg powołał mnie na świat, abym była jak dziesiąta drachma z
przypowieści. Któż jej nie zna. Oto pewna kobieta gubi jedną z dziesięciu
drachm, zapala światło i przeszukuje starannie cały dom, aż ją znajduje. Potem
zwołuje przyjaciółki i sąsiadki, żeby wspólnie z nimi się radować.
Liczba
dziesięć jest tą, w której powraca jedność, jest brakującym elementem,
który łączy brzegi, żeby pokazać, że wszystko tworzy spójną całość. Jedna jest
woda, ziemia, ogień, oddech świata, ziarno, krew. Dziesięć jest pieczęcią,
która obejmuje wszystko, jest umiarkowaniem, które nie godzi się na
marnotrawstwo.
Byłam dziesiątym dzieckiem, dziesiątą drachmą, która
wyszła ze zwiędłego łona matki.
3.
Jak wszyscy mam wspomnienia z
beztroskiego dzieciństwa: grzechotki, srebrne dzwonki, złote bryłki, małe
błyskotki. Konieczność pozostawania w domu sprawiała, że świat zewnętrzny
wyobrażałam sobie zanurzony w tańczącym pyle, który nie był biały, ale kolorowy,
jak szlachetny kamień lub kruszec - amarant, szmaragd, lazuryt, złoto.
Takie też były kwiaty, które otrzymywałam. Pochodząc ze świata
zewnętrznego, dowodziły istnienia tych barw, za każdym razem innych, jakby
nawet ziemia przesiąknięta była sokami, lotnym pyłem, którym malarz fresków
ozdobił nasze pokoje. Wtedy sądziłam, że na świecie panuje prawo, skraplające,
malujące, nasycające noc głosem sowy, a dzień trelami skowronków bądź
mową psów, które zawsze umieją wyrazić to, co myślą.
Jednak pewnej nocy -
miałam wtedy może trzy lata lub niewiele więcej - zalało mnie światło. Nie
otaczało mnie ono z zewnątrz, jak słońce czy lampa, lecz rozpościerało się
przed moim wewnętrznym okiem. Obudziłam piastunkę, która spała obok, ale ona
niczego nie widziała i potrząsała mną, jakbym zatraciła się w jakimś złym śnie.
Ogarnęło mnie to samo przerażenie - zrozumiałam to dużo później, czytając Pismo
Święte - które dosięga proroków, kiedy Bóg odsłania ich przeznaczenie. Gdyż
to światło, które wyrwało mnie ze snu, wyzywało mnie, znało moje imię,
wiedziało, kim mam zostać. Prorocy Boży na początku nigdy nie chcą słuchać. Nie
chcą być Głosem, który przemawia do ludzi o twardym karku. Prorocy chcieliby
pozostać w zaciszu domowym, natomiast Bóg opróżnia ich życie, jakby to była
kieszeń. Jonasz się buntuje i Bóg sprawia, że wpada do wzburzonego
morza, gdzie wieloryb najpierw go połyka, a potem wypluwa. Amos mówi: „Nie
jestem prorokiem”. A Izajasz woła: „Jak długo jeszcze, Panie?”.
To światło
nie było podobne do tego, które odbijało się w moich lusterkach i w kolorowych
kamieniach. Wzywało mnie z daleka po imieniu i było prawie jak powietrzny wir.
Poczułam wtedy po raz pierwszy, że utraciłam moją dziecięcą
naiwność.
Zostałam dotknięta. Nie mogłam być już dłużej beztroską
dziewczynką, która ciągnęła po pokojach złotą muchę uwiązaną na jedwabnym
sznurku. Wiedziałam, że w nocy to się powtórzy. I tak też się stało. Wróciło
Światło i wrócił Głos. Pomagałam piastunce rozesłać łóżko, naciągnąć dobrze
lnianą pościel, tak żeby nie pozostała żadna zmarszczka ani fałdka; starałam się
robić to jak najwolniej, a potem dopominałam się, by przy mnie czuwała i
opowiadała mi historie. A kiedy słyszałam, jak zmęczona zasypiała, miarowo
oddychając i zwalniając uścisk, by odejść daleko do krainy snów, czułam się
opuszczona, wyrzucona na świat, jak przy porodzie.
Trudziłam się, powtarzałam
sobie, że nic się nie wydarzy. W ten sposób nabawiłam się silnych bólów
głowy, które nie dawały mi wytchnienia jak sierpniowe cykady, które używają
stu żelaznych młoteczków i - jak mogłoby się wydawać - nie mają żadnych
potrzeb.
Zdarzyło się, że jednego z nielicznych dni, kiedy powietrze było
ciepłe i moja matka miała ochotę wyjść na dwór, pozwolono mi na krótki spacer.
Trzymałam piastunkę za rękę i upajałam się intensywnym kolorem zielonego pola,
na którym pasły się krowy. Całe niebo było jasne, gdyż wiatr przegonił chmury.
Poczułam, że zalewa mnie Światło, jak kiedy kobiety opowiadają o księżycu
pełnym mleka. Jednak tym razem, ponieważ byłam szczęśliwa, nie sprzeciwiałam
się, nie stawiałam oporu. Dłoń piastunki była silna i ciepła, roślinność kipiała
zielenią, a zwierzęta przypominały mi o niewinności obecnej u początków
stworzenia. Wszystko to trwało może chwilę. Kiedy świat odzyskał swoje
kształty i kolory, wskazałam piastunce palcem i powiedziałam: „Spójrz,
nianiu, jaki ładny cielaczek, cały biały z brązowymi łatami na pysku, grzbiecie
i nogach”. Piastunka wytrzeszczyła oczy, bo widziała tylko ogromną ciężarną
krowę, która żuła trawę. W krótkim czasie narodził się cielaczek taki, jakiego
widziałam w brzuchu jego matki, z łatami dokładnie w tych miejscach, jak to
oznajmiłam.
Szybko rozeszła się wiadomość, że widziałam. Że zasłona świata
podnosiła się dla mnie jak kurtyna, i mogłam zajrzeć poza nią. Od czasu do
czasu któraś ze służących prowadziła mnie do pokoju, w którym mówiła,
że zgubiła grzebień z kości albo pieniążek. Ktoś prosił, żebym wybrała jedną z
kart zapisanych porzekadłami niczym proroctwami. Niektórzy przybywali z
daleka. Nagle zaczęto traktować mnie jak dorosłą. Ale ja byłam małą
dziewczynką, z dziecięcą kołderką, pod którą chowałam się w kącie, żeby
płakać. Tak było do czasu, kiedy ten ruch w domu nie stał się uciążliwy jak
owady, kiedy nie dają spokoju. Nie był to już sekret ukrywany przez służące
wśród kuchennej krzątaniny. Do mojej matki doszły głosy, że jestem
opętana. Powiedziano jej, że zły duch, dawny wąż, chętnie ostrzy sobie język na
kobiety, ale posługuje się też małymi, niewinnymi dziewczynkami. Albo że to
moja choroba sprawiała, iż niewłaściwie używałam rozumu, który jest małpi z
natury, wyobrażając sobie cuda i tworząc wizje. Tego wszystkiego było za
dużo. Moja matka, która patrzyła na życie jak na wyblakły gobelin, nic z
tym nie zrobiła. Posłała po mojego ojca, który - jak zwykle niesiony
wiatrem - był gdzieś daleko. Jego przybyciu towarzyszyły uderzenia
końskich kopyt, trzaskanie drzwi i podniesione głosy.
Następnego dnia
przywołał mnie, po raz pierwszy patrząc mi prosto w oczy. Zadał mi szereg pytań,
a ja odczytałam w jego spojrzeniu, co już postanowił: wyśle mnie gdzieś daleko
od domu. W jednej chwili ujrzałam wszystko, co traciłam. Rozesłaną wieczorem na
łóżku pościel, która była źródłem wszelkiej mojej przyjemności, obok
policzka piastunki, spokojnych wieczorów przy ogniu, psiego pyska,
opowiadań służących, włosów mojej matki miękkich jak pióra nielotnych
ptaków. Upadłam na ziemię. Coś we mnie pękło; podobnie dzieje się, kiedy sen za
bardzo się przeciąga, a potem nagle się wstaje. Rozchorowałam się. Dzwoniące
cykady męczyły mnie, miałam wrażenie, jakby moja głowa była ptaszarnią. Nie było
żadnej części ciała, która by mnie nie kłuła.
Potem zrozumiałam, że wszystko
zostało już postanowione. W sercu zdałam się na Światło. Zaczęłam stopniowo się
w tym ćwiczyć i poddałam się, jak ulega się przemożnej senności. Nie było
to światło kolorowe, ale biel, która może przeniknąć do samej istoty rzeczy,
gdzie nie potrzeba już koloru.
W ten sam sposób można przyzwyczaić się
do ciszy, która tworzy swoją melodię i faluje jak woda, która z natury zmierza
do ujścia, czyli do innego przeznaczenia. I tak wyzdrowiałam. Postanowiono
wtedy, że nadszedł czas, bym ruszyła w
drogę.
4.
Zostałam oblatką w klasztorze św.
Disiboda. Uczynienie dziecka oblatem oznaczało oddanie go na zawsze. Niektórzy
czynili tak, aby wypełnić ślubowanie, inni, aby ograniczyć to, czego w domu
byto w nadmiarze.
Wiadomo, dzieci jest za dużo, nawet jeśli śmierć pomaga
uniknąć marnotrawstwa.
W przypadku niektórych wysoko postawionych
rodzin, takich jak moja, był to sposób wyśmienity i dobrze widziany, aby córki
poślubiły Naszego Pana. Mój ojciec dziesiątą część wszystkich dóbr przekazywał
diecezji mogunckiej. Ja, która byłam dziesiątym dzieckiem, stałam się więc
dodatkową daniną. Wybaczyłam to mojemu ojcu niesionemu wiatrem,
nieświadomemu kowalowi mojego losu.
Może cierpiał także on razem z moją
matką. Więzy krwi wzywają, bardziej niż byśmy tego chcieli; podobnie jest z
pragnieniem. Pierwsze noce byty bardzo trudne. Leżałam na posłaniu, które
wydawało mi się psim legowiskiem, małym i ciasnym, usłanym kłującymi,
nakrochmalonymi prześcieradłami z konopi. Prosiłam o mamę, tak jak prosi się o
wodę; nie otrzymując jednak odpowiedzi, trwałam nieruchomo, a czas zdawał
się stać w miejscu. Pomyślałam wtedy, że winnam narodzić się na nowo, bez
matki.
Ale nie było to rzeczą dobrą. Dlatego nie lubię tych ślubów i
nigdy żadnych nie przyjęłam, od kiedy jestem opatką. Nie podobają mi się te
dramatyczne rozstania w rodzinach.
Nawet dla małych dziewczynek rytuał był
taki sam jak w przypadku pustelnic, które musiały umieć umrzeć dla
świata. Obcięto mi włosy, które były bardzo długie; spadły dookoła mnie jak
ostrzyżone owcze runo. Gdybym beczała, pasowałoby to do całości sceny. Ta
myśl wywołała u mnie uśmiech. Wikariusz biskupa, który dzierżył w dłoni
zardzewiałe nożyce, dał mi nagle znak oczami i bezceremonialnie zaprowadził mnie
do ołtarza, gdzie położyłam się twarzą do ziemi pod czarną tkaniną. Nie wiem,
jak długo tam leżałam, podczas gdy wszyscy wokół recytowali modlitwy.
W
tym strasznym miejscu i czasie, który wydawał się nie mieć końca, byłam
niczym; niczym nad i pod, niczym w środku.
Potem zawarły się za mną drzwi,
żeby już nigdy więcej się nie otworzyć. Miałam wówczas osiem lat.
Często
exempla zawierają obrazki z życia świętych, którzy już w dzieciństwie znali
drogę i śmiało nią kroczyli. Ja tymczasem byłam dziewczątkiem, któremu okrutny
łańcuch krępował i tak trudny lot. To dlatego Pan pozwolił mi żyć
osiemdziesiąt dwa lata. Może dlatego, że potrzebuję dużo czasu, żeby zrozumieć
wydarzenia i siebie samą. Zresztą miłość nigdy nie przychodzi
natychmiast.
Zawsze potrzebna jest niezwykle długa i głęboka orka
serca.