Kamila Skolimowska. Dziewczyna na medal
- Kamila Skolimowska – pierwsza mistrzyni olimpijska w historii konkurencji rzucania młotem i najmłodsza w historii polskiego sportu. Radości wszystkich ze złota „naszej Kamy” nie da się zapomnieć! Kamila była jednak nie tylko mistrzynią w rzucie młotem...
Kamila Skolimowska – pierwsza mistrzyni olimpijska w historii konkurencji
rzucania młotem i najmłodsza w historii polskiego sportu. Radości wszystkich ze
złota „naszej Kamy” nie da się zapomnieć! Kamila była jednak nie tylko
mistrzynią w rzucie młotem, była też córką, siostrą, przyjaciółką, kobietą,
wrażliwym i radosnym człowiekiem. Wielu osobom pomogła zrozumieć, że życie nie
ma sensu, jeśli nie poświęca się go innym. Miała zaledwie 26 lat i jeszcze tak
wiele do zrobienia... Nie zdążyła jednak w pełni posmakować życia.
Książka
jest wyjątkowym zbiorem wspomnień osób, które znały Kamilę Skolimowską i wciąż
ją kochają. Mówią o niej rodzice, brat, kuzynki, przyjaciele, przełożeni i
sportowcy.
Fragmentksiążki:
Dzień, który zmienił
wszystko
Najważniejszym jednak wydarzeniem w sportowym życiu
Kamili były słynne Igrzyska Olimpijskie w 2000 roku, do których przygotowywała
się z wielką atencją. Te zawody miały odmienić jej życie i tak też się
stało…
Lecąc do Sydney, nie była jeszcze – oczywiście w rozumieniu
prawnym – dorosła, ale sukcesami, które miała na koncie, mogłaby już obdzielić
wiele dużo bardziej doświadczonych zawodniczek. Zdobyła do tego czasu cztery
tytuły mistrzyni Polski seniorek, ustanowiła dziewięć rekordów kraju i trzy
rekordy świata juniorek. W międzynarodowych imprezach wypadała różnie. W 1997
roku w Lublanie wygrała Mistrzostwa Europy Juniorek, ale dwa lata później w
Rydze odpadła w kwalifikacjach.
(…)
Z kolei w 1999 roku została w
Bydgoszczy mistrzynią globu w kategorii juniorek młodszych (do lat 17) i zajęła
dwudziesta pierwszą (ostatnią) lokatę w seniorskich mistrzostwach świata. Tamte
zawody w Sewilli doskonale pamięta Szymon Ziółkowski. – Kama przyszła na stadion
sztywna, od samego wyjścia na płytę wiadomo było, że nic z tego nie będzie.
Pamiętam, jak szła wyprostowana, do tego stopnia, że przy rzutni nie mogła
ściągnąć z ramion plecaka. Przeszkodził jej stres. Ale to były jej pierwsze
mistrzostwa świata. Inaczej podchodzi się do tak wielkiej imprezy, a inaczej do
zawodów w Koziej Wólce… Każdy ze sportowców stresuje się przed startem, nie znam
nikogo, kto nie miałby tego problemu. W sumie jednak w Sewilli Kama i tak była
lepsza ode mnie, bo ja zająłem tam dwudzieste trzecie miejsce. I to na rok przed
naszymi złotymi medalami w Sydney! Kto by pomyślał…
Byli jednak tacy, którzy
wierzyli, i to już dużo wcześniej. Mowa o rodzicach Kamili. – Pamiętam, jak
oglądałyśmy razem w telewizji rywalizację młociarzy podczas igrzysk w 1996 roku
w Atlancie – wspomina mama. – Kobiety jeszcze wtedy nie rzucały, ale
powiedziałam Kamie: „Patrz, a może za cztery lata ty będziesz walczyć o
olimpijski medal”.
– O tym, że Kamila sobie poradzi, byłem przekonany –
zapewnia wujek Władek. – Była bardzo sprawna. Oj, co ona wyprawiała jako dziecko
na naszym trzepaku przy domu! Dziś to już zabytek, ma chyba ze czterdzieści lat,
powinienem go oddać do muzeum. Była też jabłoń, po której dzieciaki skakały
niczym małpki. Nie raz i nie dwa pewnie z niej spadły… Na krótko przed
igrzyskami uzyskiwała świetne wyniki, biła rekordy Polski seniorek i świata
juniorek. Niespełna miesiąc przed wylotem była w Cetniewie na obozie.
Przyjechała do nas, żeby się pożegnać. Weronika chciała dać jej jakiś talizman,
coś na szczęście. W końcu wydarła chyba coś z gazety, o jakimś bohaterze filmów
animowanych. Podobno w trakcie startu w Australii Kama miała to w skarpetce. Na
pożegnanie powiedziałem jej: „Wygląda na to, że będzie brąz, ale jeśli nie
zdobędziesz medalu, nawet jeśli nie będziesz w ósemce, nie załamuj się. Nic się
nie stanie. Rywalki są bardziej doświadczone. Ale przed tobą wielka przyszłość”.
Tak naprawdę dziś już mogę przyznać, że o mało przez Kamilę nie wpadłem w nałóg.
Zawsze jej kibicowałem, byłem z nią myślami. Jak przyjeżdżała do nas, to zawsze
się znalazł jakiś koniaczek i… pod ten rekord, pod ten medal itd. A po, kiedy
ludzie gratulowali, wcale nie było inaczej...
– Już na początku sezonu
2000 doszła do mnie informacja, że Kama wypełniła minimum na igrzyska – opowiada
brat Robert. – No, myślę sobie, fajnie, zakwalifikowała się, ma zapewniony
wyjazd. Ale żebym pomyślał, że to się tak skończy? Co to, to nie. Miała tam po
prostu zaistnieć, zebrać doświadczenie. Przy dobrej formie mogła przegrać z
najlepszymi o metr, nawet o kilkadziesiąt centymetrów. Ale chyba nic więcej.
Przecież z tego, co wiedziałem, nie miała doskonałej techniki, cały czas
pojawiały się kłopoty z tymi obrotami. Ale rodzice i tak byli dumni, że Kamila
jedzie na igrzyska i to już w tym wieku! Ojciec był bardzo szczęśliwy, od
początku zaangażował się mocno w jej treningi, a później w rozwijającą się
karierę. Był też w pewnym sensie jej menedżerem, załatwiał sporo rzeczy.
–
Sam wyjazd na igrzyska, nominacje, mierzenie strojów to już było dla Kamy
wielkie wydarzenie – kontynuuje pani Teresa. – Mimo wszystko czuła na sobie
obciążenie tak wielką imprezą. Tłumaczyłam jej, że jest młoda, powinna bazować
na swoim entuzjazmie, zrobić to, co może. Kiedy odwoziliśmy ją na lotnisko,
przed samochodem przebiegł nam przez drogę czarny kot. Kamila na chwilę
zamilkła, ale po chwili uśmiechnęła się i powiedziała: „No ładnie, ale w sumie
to ja go przecież w ogóle nie widziałam…”. Przed odlotem dostała jeszcze tylko
kopniaka w tyłek, na szczęście, i wsiadła do samolotu.
– Szanse na to, że
zdobędziemy w Australii dwa medale w młocie, były całkiem spore – twierdzi
„Ziółek”. – Wcześniej startowaliśmy w Szwajcarii, gdzie Kama ustanowiła rekord
świata juniorek i po raz pierwszy w życiu złamała barierę siedemdziesięciu
metrów. Widziałem ten rzut i przyznaję, że zrobił na mnie wrażenie. Przed samymi
igrzyskami polecieliśmy na zgrupowanie, do Brisbane, startowaliśmy kontrolnie w
mityngu Gold Coast. Kamila i Maciek Pałyszko byli tam bez trenera, Zbigniewa
Pałyszki. Mój szkoleniowiec, Czesław Cybulski, dał im odpocząć od ciężarów i
dzięki temu złapali trochę luzu. Samo Sydney wspominam bardzo dobrze. Najpierw
startowaliśmy ja i Maciek. Zakwalifikowałem się do finału pierwszym rzutem,
Maciek walczył do końca, ale Grek Papadimitriou przesunął go na trzynaste
miejsce i w decydującej rozgrywce wystąpił tylko jeden Polak. O moim starcie w
finale i złotym medalu powiedziano już tyle, że nie będę się powtarzał. W każdym
razie byłem niesamowicie szczęśliwy.
Dwa dni po konkursie miałem wracać do
kraju, ale poproszono mnie bym, został do końca igrzysk. Byłem więc oczywiście
na stadionie podczas konkursu Kamy, widziałem z bliska to, co zrobiła. To była
wielka rzecz, chyba nikt się tego nie spodziewał. W jej wieku to ja jeszcze na
księdza mówiłem Zorro… Wyglądała inaczej niż niektóre rywalki – Kuzienkowa czy
Łysenko. Miała siłowy styl rzucania, mniej techniczny. Rekordy świata juniorek
wykręcała z trzech obrotów. Nie jestem pewien, czy konieczne było u niej
kombinowanie z czterema obrotami. Zawsze była znakomicie przygotowana pod kątem
siły. Później, kiedy trenowaliśmy z Piotrem Zajcewem, wielokrotnie szczęka mi
opadała, kiedy patrzyłem na to, co potrafi zrobić ze sztangą. Przykład? Wypady z
obciążeniem dwieście kilogramów! Chłopakom z grupy rzutów opadały ręce. Prawda
jest jednak taka, że ona siłę odziedziczyła po ojcu.
Piątek, 29 września
2000 roku. Ten dzień przeszedł do historii polskiego sportu, zmienił życie
pewnej siedemnastoletniej dziewczyny i zapadł w pamięć wielu osobom z jej
otoczenia. Późne popołudnie na pięknym zaprojektowanym przez polskiego
architekta – Edmunda Obiałę – Stadionie Olimpijskim w Sydney. Młociarki jako
pierwsze w sesji wieczornej wychodzą, aby zaprezentować się licznie zgromadzonej
widowni. Witają je oklaski, większość kibiców zdaje sobie sprawę z tego, że są
świadkami historycznej chwili. Oto za moment po raz pierwszy na igrzyskach
zostanie rozegrany konkurs rzutu młotem kobiet, po raz pierwszy w tej
konkurencji będą rozdane medale. Kto je wywalczy? Wśród maszerujących w okolice
rzutni nie ma ówczesnej rekordzistki świata (co ciekawe, ten rekord – 76.07 –
ustanowiła w Rudlingen, czyli tam, gdzie Kamila po raz pierwszy pokonała granicę
siedemdziesięciu metrów), Rumunki Mihaeli Melinte, która przed dwoma dniami
została wyprowadzona ze stadionu podczas kwalifikacji. Wcześniej była przyłapana
na dopingu i nie miała prawa startu w igrzyskach. Kto zajmie jej miejsce?
W
grupie dwunastu zawodniczek widać niewielką, szczupłą sylwetkę Olgi Kuzienkowej,
wicemistrzyni świata, pierwszej kobiety, która pokonała barierę siedemdziesięciu
metrów. Starsza od Skolimowskiej aż o 12 lat! Obok niej Niemka Kirsten Munchow,
brązowa medalistka mistrzostw Europy z 1998 roku, Australijka Sosimienko,
Białorusinka Gubkina. Na pewno między nimi rozegra się walka o medale. Może do
rywalizacji włączy się jeszcze utalentowana Kubanka Yipsi Moreno, ubiegłoroczna
wicemistrzyni Igrzysk Panamerykańskich w Winnipeg?
Ale zaraz, za nimi idzie
jeszcze jedna, wysoka, skoncentrowana, krótko ostrzyżona zawodniczka. Spogląda
na wypełnione po brzegi trybuny, na których z rzadka przebijają się
biało-czerwone barwy, ale są… jedna, dwie, trzy. W trakcie konkursu pojawi się
ich więcej. Młodziutka, siedemnastoletnia dziewczyna, która też już pokazała, że
stać ją na wiele. Przecież już w pierwszej próbie eliminacji wypełniła minimum
na wejście do finału. Jest mistrzynią świata kadetek, mistrzynią Europy
juniorek, rzucała ponad siedemdziesiąt metrów. Ale czy wytrzyma psychicznie tak
duże obciążenie? Rok temu, podczas mistrzostw świata w Sewilli, nie wytrzymała…
Polka nie jest najmłodszą uczestniczką tego finału. Obok niej maszeruje dobra
przyjaciółka, również siedemnastoletnia (ale o kilka miesięcy młodsza) Chorwatka
Ivana Brkljacić. Czy dwie nastolatki sprawią niespodziankę?
Pierwsza kolejka
i spalony rzut Skolimowskiej. Jest bardzo przejęta, musi się przełamać,
zapomnieć, że znajduje się w centrum uwagi nie tylko stu tysięcy na stadionie,
ale i wielu milionów przed telewizorami. – Czasem Kamila była w tym kole bardzo
chimeryczna, jak już zaczęła palić rzuty, to był koniec – wspomina wujek Władek,
który zaciskał kciuki, siedząc w Pucku przed telewizorem. Po tym rzucie nie
wytrzymuje, musi wyjść na podwórko, dla uspokojenia nerwów musi się czymś zająć,
zbiera więc orzechy włoskie, które w tym roku niezwykle obrodziły. – Miałam
wtedy wziąć dzień wolny w pracy, ale koledzy i koleżanki powiedzieli, żebym
jednak przyszła i oglądała z nimi – wspomina pani Teresa, która pracowała wtedy
w bankowym skarbcu. Po chwili swój rzut pali też Kuzienkowa. No cóż, zdarza się
nawet największym mistrzom. W drugiej kolejce Polka rzuca już poprawnie, całkiem
nieźle, 66.33. Jest czwarta. Z tym wynikiem na pewno wejdzie do ścisłego finału!
– Dzwonię wtedy szybko do męża, który też wtedy był w pracy i nie mógł oglądać
zawodów – kontynuuje mama naszej młociarki. – Uff, odetchnęliśmy, jest dobrze,
czekamy co dalej.
Po chwili Kuzienkowa rzuca na zaliczenie, ponad 67 metrów,
jest druga, spycha Skolimowską na piątą pozycję. Będzie gorąco, bo żadna z
czołówki nie pokazała jeszcze, na co ją stać. Czas na trzecie próby. Kamila
wchodzi do koła ósma w kolejności. W konkursie są już cztery rzuty poza granicę
67 metrów, trzeba ją pokonać, najlepiej teraz. Wokół rumor, słychać oklaski, z
trybun padają okrzyki. Kakofonia dźwięków niczym na słynnym Wielkim Bazarze w
Stambule. I nagle ta młodziutka, nieopierzona, początkująca Polka unosi palec
wskazujący do ust, dając do zrozumienia, że prosi o ciszę. Chce się
skoncentrować, rezygnuje z dopingu zagrzewającego do walki. Robi to jednocześnie
z takim wyrazem twarzy i spoglądając tak rozbrajająco, że nie sposób jej
odmówić. Oko kamery wychwytuje ten moment i cały stadion zamiera w bezdźwięcznym
bezruchu.
Pierwszy obrót, dobrze, szeroko, równo; drugi, nisko, coraz niżej;
trzeci coraz szybciej i szybciej, młot dostaje niesamowitej siły odśrodkowej i
wydaje się, że za chwilę zerwie się ze stalowej linki, do której jest
przymocowany, uderzając z całym impetem w siatkę lub frunąc w stronę nieba,
gdzieś bardzo daleko. Ale tak się nie dzieje, Kama w pełni kontroluje cały ten
skomplikowany proces. Wreszcie zbliża się lewym barkiem do wyznaczonego przez
promień okna, przez które wolno zawodniczkom wyrzucić sprzęt. Puszcza uchwyt,
który w ułamku sekundy opuszcza jej ubraną w rękawicę dłoń. To będzie wspaniały
rzut! Młot uzyskał nieprawdopodobną prędkość, szybuje daleko. Zniża już lot, ale
na pewno przekroczy granice 67 metrów. Ale zaraz, przecież to będzie dalej niż
70 metrów, ponad 71! Kiedy pada wreszcie na murawę stadionu, Kamila wie, że to
była bardzo dobra próba. Po chwili na tablicy wyników wyświetla się 71.16. Nowy
rekord Polski i rekord świata juniorek!
– W tym momencie usłyszałem potworny
wrzask. Biegnę szybko na górę, gdzie przed telewizorem siedzi rodzina. Co się
dzieje? „Jest! Wyszła na pierwsze miejsce! Ma rekord!” odpowiadają, krzycząc –
wspomina wujek Władek.
Jak to możliwe? Skąd w tej młodej uczennicy tyle siły?
Dlaczego nie ugięła się pod ciężarem presji, czemu nie zjadła ją trema? Co robią
pozostałe zawodniczki? Patrzą trochę z niedowierzaniem. Kuzienkowa nie ma czasu
na rozmyślanie, bo za chwilę sama wchodzi do koła. Ale widać, że nie może się
skoncentrować. Owszem, rzuca ponad 69 metrów, lecz cóż to jest w porównaniu z
ponad 76, które już w tym sezonie ma na koncie?! Daleko jej do osiągnięcia
Polki. Później jeszcze Munchow – 69.28, ale to wszystko jest zbyt blisko. W
czwartej próbie Skolimowska zalicza 66.06, w piątej znów daleko – 69.91. Tym
rzutem też prowadziłaby w konkursie.
No i wreszcie nadchodzi szósta,
decydująca kolejka. Polka będzie rzucała jako ostatnia, może czekać, patrzeć na
to, co robią wyraźnie już podenerwowane rywalki. Trzyma je w szachu i ma ogromną
szansę na mata. Moreno i Munchow rzucają ponad 67 metrów, ale nie mają szans
wyprzedzić Kamili. Jest już srebro, a może być złoto! Do koła wchodzi
Kuzienkowa. Tylko ona może ją pokonać. Z pewnością jest w stanie, ale czy dziś
da radę? Nie! Próba kompletnie nieudana, niezaliczona! Do oczu młodziutkiej,
zarumienionej z przejęcia Polki napływają łzy radości. Ubrana w czerwony,
jednoczęściowy kostium z orzełkiem na piersi podbiega do polskiej ekipy, która
siedzi na wirażu tuż za bandą okalającą bieżnię. Gratulacje, całusy, uściski, do
jej ręki trafia flaga, którą dumnie rozpościera nad głową. Mistrzyni olimpijska,
pierwsza w historii tej konkurencji i najmłodsza w historii polskiego sportu!
Ten wrześniowy, australijski wieczór miał na zawsze zmienić jej życie.
„Medal
olimpijski – mały krążek. Co on może zmienić? Może wiele. Złoto igrzysk to
maksymalnie cenna rzecz, którą sportowiec może osiągnąć. Nic nie jest
cenniejsze, nawet rekord świata. A mnie się to udało”.
– Od razu rozdzwoniły
się telefony – opowiada brat Kamili, Robert, który oglądał konkurs w domu z
dwoma kolegami. – „Halo, pan Robert Skolimowski? Tu Telewizja Polska. Dzwonimy z
Sydney. Co pan teraz czuje, w momencie, gdy córka zdobywa olimpijskie złoto?”.
Pomylili się. Chcieli zadzwonić do ojca, ale dostali skądś mój numer. Próbowałem
wytłumaczyć, że to nie tak, że ojca nie ma, ale hałas był ogromny, chyba nie
zrozumieli, coś w słuchawce przerywało. W każdym razie krzyczeliśmy z kolegami
bardzo głośno, mówiłem, jak bardzo się cieszę. Naprawdę byłem wtedy szczęśliwy.
Dobrze znałem swoją siostrę, wiedziałem, że jest zdolna do wielkiego wysiłku.
Gdyby robiła w życiu coś innego, też byłaby w tym najlepsza na świecie. Później,
gdy się spotkaliśmy, ojciec śmiał się, że pięknego wywiadu udzieliłem telewizji
w jego imieniu… Rodzice mieli oczywiście łzy w oczach. Tego dnia wybrałem się na
warszawską Skrę, gdzie organizowano festyn z okazji Święta Piwa. Były tam
rozstawione wielkie namioty. Poszliśmy ze znajomymi uczcić sukces Kamili. Ktoś
podszedł do orkiestry i powiedział, co się stało w Sydney i że na sali jest brat
nowej mistrzyni. Oczywiście zaraz zostało to ogłoszone przez mikrofon. Wszyscy
wstali, gratulowali i odśpiewali Sto lat!. Mojej siostrze oczywiście, ale za
moim pośrednictwem. Było tam pewnie ze dwieście osób.
– Dziewczyny, które
siedziały na kasach, zaczęły informować obsługiwanych klientów, że córka ich
koleżanki została mistrzynią olimpijską – mówi z przejęciem pani Teresa, która
to przedpołudnie spędziła w banku. – Od razu dostałam mnóstwo gratulacji, między
innymi od koleżanek, dyrektora, ale też od klientów. Była szampan, po chwili
przyjechała telewizja. To było coś niesamowitego. Kama oczywiście bardzo się
cieszyła, zaraz zadzwoniła do domu, dopiero to do niej docierało. Płakałyśmy ze
szczęścia…
– W trakcie konkursu Kamili byłam w szkole – wspomina kuzynka z
Pucka, Weronika. – Na każdej przerwie podchodziłam do telefonu na korytarzu,
dzwoniłam do domu i pytałam, co słychać w Sydney. Kiedy wychodziłam ze szkoły,
nie wiedziałam jeszcze, jak to wszystko się skończyło. Minęłam zakręt, byłam już
blisko domu i zobaczyłam moją siostrę, Anię. Frunęła w moim kierunku, jakby
unosiła się dwa metry nad ziemią, taka była radosna. „Co jest? Mamy srebro?” –
pytam. „Nie” – pada odpowiedź. „Nie gadaj, że złoto?!” – i wtedy rzuciłyśmy się
sobie w ramiona. W domu nie było osoby, która miałaby suche oczy.
– Od razu
po konkursie przybiegł do nas sąsiad – dodaje ojciec Weroniki, wujek Kamili,
Władek. – Kiedy Kama do nas przyjeżdżała, kupowała od niego świeże ryby. Mówiła
na niego wujek, choć to przecież zupełnie obcy człowiek. Popłakaliśmy się, a on
się zreflektował i pyta: „Władek, na co ty jeszcze czekasz?”. No więc skoczyłem
do sklepu po flaszeczkę i uczciliśmy to, jak należy. Później poszliśmy do baru
piwnego, żeby odebrać wygraną. Z jego właścicielem założyłem się wcześniej, ze
Kamila zdobędzie w Sydney medal. Następnego dnia, kiedy wracałem z pracy, na
ulicy spotkałem innego znajomego. Uściskał mnie i mówi: „No widzisz, nareszcie
Kaszubka im pokazała!”. Tu ludzie zawsze traktowali ją jak swoją. Później
dostała nawet medal od władz miasta z okazji 600-lecia Pucka. Znali ją tu i
szanowali dużo wcześniej, już jako juniorkę.
(…)